- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Moja edukacja w zakresie szkoły średniej

Autor: Pytel Jan
Data dodania: 23.06.2005 23:00:55

W oficjalnych życiorysach szczycę się tym, że ukończyłem znakomite Gimnazjum i Liceum im. Henryka Sienkiewicza w Częstochowie. W rzeczywistości naukę w tej zacnej placówce oświatowej rozpocząłem dopiero w trzeciej klasie gimnazjum i to nawet nie od początku roku szkolnego, a dopiero w pierwszych dniach listopada.
Naukę w zakresie szkoły średniej rozpocząłem na tajnych kompletach, które zorganizowali i prowadzili moi rodzice. Ojciec uczył nas przedmiotów ścisłych, matka humanistycznych i przyrodniczych, łaciny profesor Zakrzewski, który po wojnie pracował w częstochowskiej szkole o nazwie „Nauka i Praca”. Języka niemieckiego uczyła pani Stokowska. Była to wysiedlona z Pomorza właścicielka majątku ziemskiego, o nietypowym pochodzeniu, jej ojciec był Polakiem, profesorem politechniki w Rydze, natomiast matka była rodowitą Niemką. Nasza nauczycielka języka niemieckiego nie musiała udowadniać, że niemiecki jest jej „Muttersprache”. Pani Stokowska nigdy wcześniej nikogo nie uczyła, ale język znała znakomicie i bardzo się starała sprawdzić w nowej roli. Przygotowywała nam na maszynie teksty niemieckie, ale przede wszystkim, praktycznie od początku nauki, mówiła do nas po niemiecku.
Moi rodzice byli nauczycielami szkoły powszechnej i również wcześniej nie pracowali w gimnazjum. Również starali się sprostać nowym obowiązkom i wychodziło im to znakomicie. Tajne nauczanie działało w całej okolicy pełną parą. Ojciec był przedstawicielem Rządu Londyńskiego do spraw oświaty na terenie gminy. Chyba z tego powodu, w czerwcu 1944 roku w miejscowej szkole zorganizowane były egzaminy. Urzędowała oficjalna komisja, która egzaminowała z zakresu gimnazjum i licem, przeprowadziła nawet egzamin maturalny. Przed tą komisją cały nasz „komplet” zdawał egzamin z zakresu pierwszej klasy gimnazjum. Określenia komplet użyłem z pełna świadomością, mówiło się bowiem „komplety tajnego nauczania”. Tak więc cały nasz komplet zdał ten egzamin bez najmniejszych problemów.
Wieś w której się to wszystko działo nazywa się Biała Wielka. Wprawdzie urodziłem się w Bodzentynie, małym miasteczku położonym w Górach Świętokrzyskich, to jednak nigdy tam nie mieszkałem. Dzieciństwo i wczesną młodość spędziłem właśnie w Białej Wielkiej. Tę wieś traktuję jako swoje strony ojczyste, mój Heimat. Biała Wielka położona jest bardzo malowniczo, na wschodnich krańcach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, w dolinie małej rzeczki Białki, stanowiącej dopływ Pilicy. Tam przeżyłem okres wojny i okupacji. W czasie okupacji ważną sprawą było położenie wsi na skraju dużego kompleksu lasów oraz to, że można było do niej dojechać tylko polnymi drogami, które w czasie roztopów i podczas jesiennych deszczy tonęły w błocie Dzięki temu, w czasie okupacji panował tam względny spokój. Niemcy pojawiali się sporadycznie, natomiast partyzanci, różnej maści, byli codziennymi gośćmi.
Sytuacja uległa radykalnej zmianie w lecie 1944 roku. W mojej wsi pojawili się Niemcy, którzy budowali umocnienia na linii Pilicy. W bezpośrednim sąsiedztwie szkoły mieściło się biuro i kwaterowali funkcjonariusze służb budowlanych oraz kilku żandarmów. Codziennie rano wieś musiała dostarczyć kilkadziesiąt osób do kopania okopów.
Dodatkowo jesienią zakwaterowano we wsi konne tabory, stanowiące głębokie zaplecze frontu, który w lecie ustabilizował się na linii Wisły. W budynku szkolnym, w którym znajdowało się również nasze mieszkanie, kwaterowali żołnierze niemieccy oraz umundurowani Ukraińcy. Nie byli oni jednak uzbrojeni, pełnili służbę pomocniczą. W długie jesienne wieczory wychodzili przed swoją kwaterę i wspaniale śpiewali tęskne, ukraińskie pieśni. Uciekli razem z Niemcami. Normalne zajęcia szkolne zostały zawieszone.
Mimo bezpośredniej obecności Niemców w naszym mieszkaniu odbywały się lekcje tajnego nauczania. Kilka razy, do pokoju w którym uczyła się grupa młodzieży, weszli żołnierze niemieccy z obsługi tych taborów. Być może nie zdawali sobie sprawy z tego, że robimy coś zakazanego, a jeśli nawet wiedzieli, to nie zamierzali nam szkodzić. Byli to starzy chłopi z okolic Hamburga i czekali niecierpliwie końca wojny. Kilka razy ostrzegli mnie, a nawet ukryli przed żandarmami, którzy łapali ludzi do kopania okopów.
Z tymi Niemcami od taborów byłem wręcz zaprzyjaźniony. Znałem już trochę niemiecki i mogłem się z nimi dogadać. Często przesiadywałem w sali szkolnej, w której kwaterowali. Raz nawet, kręcąc gałką ich aparatu radiowego, udało mi się złapać Londyn. Kiedy mnie zapytali, co to za radiostacja, odpowiedziałem, że to audycja dla polskich robotników, pracujących w Niemczech, nadawana z Hamburga. Na ich aparacie zaznaczone były tylko stacje niemieckie i wskaźnik ustawiony był w pobliżu tej rozgłośni. Nie mam pojęcia skąd przyszedł mi do głowy taki pomysł. Nigdy nie słyszałem o takich audycjach, moi znajomi Niemcy również o niczym takim nie słyszeli. Uznali jednak moje wyjaśnienie za wystarczające i mogłem wysłuchać audycji do końca.
Chyba dokładnie 17 stycznia 1945 roku, o ile dobrze pamiętam była to niedziela, dotarła do nas wiadomość, że front na Wiśle został przerwany. Niebawem dały się słyszeć odgłosy wybuchów i nasi goście, zarówno ci od okopów jak i od taborów zaczęli w pośpiechu pakować swoje manatki. Następnego dnia rano likwidowali się ostatni lokatorzy. Miałem zamiar ulżyć jednemu z nich i schować jego karabin, który na chwilę zostawił bez opieki. Na szczęście, dostrzegła to moja matka i udaremniła mi zdobycie tego trofeum. Mówiąc nawiasem, znacznie wcześniej udało mi się ukraść im kilka ręcznych granatów, takich jajek z niebieskimi główkami. Może naprawdę nie wiedzieli kto to zrobił, może woleli nie wiedzieć, aby nie wszczynać dochodzenia. W każdym razie mimo mojej bezdennej głupoty, udało mi się cało doczekałem środy i pojawienia się pierwszych żołnierze radzieckich.
Pomiędzy niedzielą, a środą było trochę strzelaniny. W sąsiedniej wiosce jakiś zbłąkany pocisk artyleryjski trafił w chałupę, która doszczętnie spłonęła.. Byłem świadkiem powietrznej potyczki, nawet jeden samolot płonął w powietrzu, ciągnąc za sobą chmurę czarnego dymu i runął gdzieś za horyzontem. Przy mroźnej słonecznej pogodzie było to niesamowite widowisko. Sowieccy zwiadowcy pojawili się we środę około 11-tej, a niebawem przez moją, cichą wieś runęła lawina pojazdów: czołgów, samochodów, armat, a nawet wyciągniętym kłusem przemierzył wieś szwadron kozaków. Wyglądali niesamowicie, mieli czarne barankowe czapki, jakieś takie rozwiane płaszcze, czy peleryny oraz pepesze i szable. Wydaje mi się, że miałem okazję oglądać ostatnich przedstawicieli konnej armii, a może w ogóle ostatnie na świecie konne wojsko. Mogłem ich dokładnie obejrzeć, bowiem zatrzymali się na noc na folwarku. Jeden z kozaków wymienił swego ochwaconego konia na młodego rumaka. W miejscowym majątku hodowano, również w czasie wojny, konie dla wojska. Widziałem jak ten kozak ujeżdżał, a właściwie poskramiał tego konia, który nigdy wcześniej nie chodził pod siodłem. Przez pewien czas ten koń szalał na dwóch nogach. Po pewnym czasie i kilku potężnych razach zadanych mu płazem szabli, zrozumiał kto tu rządzi i spokojnie dał się prowadzić.
Było wiadomo, że niebawem trzeba będzie iść do szkoły. Powstał prozaiczny problem ubrania. Podczas wojny nigdy nie byłe głodny, ale z garderobą były niejakie problemy, zwłaszcza wtedy kiedy w ciągu niespełna roku mój wzrost powiększył się o kilkanaście centymetrów. Pamiętam szczególnie kurtkę. Uszyta była z samodziału robionego na krosnach. Była wełniano – lniana. Postaw był lniany, w naturalnym kolorze lnianych nici, przędzionych na kołowrotku (mój komputer kwestionuje słowo przędzionych, ale nie ma żadnej innej propozycji). Osnowa była z czystej owczej wełny, przędzionej na wrzecionie i ufarbowanej na kolor czerwono - buraczany. Kolorystyczny efekt nie był najgorszy, co najwyżej trochę szokujący. Prawdziwym mankamentem była jednak tak zwana dekatyzacja. Pamiętam ten termin, bo używała go matka, kiedy przed oddaniem materiału do krawca, usiłowała nadać temu produktowi nieco bardziej zwartą strukturę. Moja kurtka mimo świetnej kolorystyki i nienagannego kroju, po prostu rozciągała się w sposób nie kontrolowany. Szczególnie rozciągnęły się kieszenie i z boków zwisały wielkie torby.
Na szczęście od towarzyszy radzieckich można było kupić prawie wszystko. Obiegową walutą był spirytus. Tego środka płatniczego było pod dostatkiem, Niemcy przed ucieczką rozbili miejscową gorzelnie i zapasy spirytusu wypuścili do rzeki, trochę jednak udało się uratować. Za pół litra kupiłem mundur koloru feld – grau i czarny płaszcz. Mundur był wprawdzie mocno pobrudzony krwią, ale w całkiem dobrym stanie. Natomiast czarny oficerski płaszcz był piękny, prawie nowy i zupełnie czysty,. Takie płaszcze nosiło gestapo. Najwidoczniej został ściągnięty z żywego poprzedniego właściciela. Nie sądzę aby można to było powiedzieć o mundurze. Mundur został jednak dokładnie uprany i ufarbowany. Po odpruciu naramienników i małej przeróbce znakomicie na mnie pasował. Płaszcz nie wymagał nawet przeróbek. Chodziłem w nim wiele lat, został później przerobiony na kurtkę, materiał był znakomitej jakości. Przyjechałem w tej kurtce na studia do Wrocławia.
Moją powojenną edukację rozpocząłem, odpowiednio ubrany, 15 marca 1945 r w drugiej klasie gimnazjum w Szczekocinach. Dyrektorem tej szkoły był przewodniczący komisji egzaminacyjnej, przed którą kilka miesięcy wcześniej zdawałem egzamin. Rozpoczęcie nauki w drugiej klasie nie miało większego sensu, bo drugą klasę studiowałem już od września do połowy stycznia. Mogłem z powodzeniem pójść do klasy trzeciej. Moi rodzice byli jednak zdania, że powinienem mieć gruntowne wykształcenie i tym sposobem zupełnie niepotrzebnie przez kilka miesięcy przerabiałem ten sam materiał. Szkoła mieściła się w wielkim pałacu hrabiów Ciechanowskich. Sale lekcyjne znajdowały się w głównym budynku, natomiast w bocznych oficynach ulokowane były internaty z jednej strony męski z drugiej żeński. Do wakacji mieszkałem w internacie. Karmili nas tam bardzo kiepsko. Do dziś kwaśny, cienki kapuśniak przypomina mi tamte czasy.
Musieliśmy się dokarmiać. W związku z tym udawałem się, w każde sobotnie popołudnie, do oddalonego o szesnaście kilometrów, domu. W niedzielne popołudnie następował powrót, z plecakiem wyładowanym prowiantem. Te podróże obfitowały w przygody. W maju skończyła się wojna. Na drogach panował ruch. Żołnierze radzieccy wracali po zwycięskiej wojnie do domu. Wędrowali przeważnie pieszo, zazwyczaj w zwartych szeregach., ale używali również wszelkich możliwych środków lokomocji. W tym okresie byli szczególnie niebezpieczni, upojeni bowiem byli nie tylko zwycięstwem. Niektórzy obładowani byli różnego rodzaju trofeami. W czerwcu pojawiły się najbardziej niebezpieczne grupy, pędzące na wschód stada krów. Miejscem postoju kolejnych stad był folwark w mojej rodzinnej wsi. To był horror. Opiekunowie tych stad podróżowali konnymi furmankami, towarzyszyły im, wracające z przymusowych robót w Niemczech, kobiety. Był to najbardziej prymitywny element. Te sobotnio niedzielne wyprawy po prowiant były, w tych warunkach naprawdę niebezpieczne.
Zajęcia lekcyjne trwały do 15 lipca, jednak matka zabrała mnie do domu z końcem czerwca. Wcześniejszy powrót do domu ze szkoły spowodowany był moją nienajlepszą kondycją fizyczną. Przez dobry tydzień spałem w zaciemnionym pokoju, budząc się tylko na posiłki. Pozostałą część wakacji spędziłem za to bardzo przyjemnie.
We wrześniu wróciłem do szkoły. Zamieszkałem jednak nie w internacie lecz na stancji. Po dwóch miesiącach zostałem w trybie awaryjnym przeniesiony do Częstochowy. Gosposia, która gotowała nam obiady, przekazała rodzicom, mocno przesadzone, rzec by można zgoła nieprawdziwe informacje o moim rzekomym romansie z siostrą gospodarza. Tak naprawdę nie zdarzyło się, niestety nic nadzwyczajnego. Sytuacja zaczynała się dopiero rozwijać, trzeba przyznać, że we właściwym kierunku. Zostałem jednak przesiedlony i tak dobrze zapowiadający się rozwój wydarzeń, został gwałtownie przerwany.
Tym sposobem na początku listopada 1945 roku znalazłem się w Częstochowie. Powstał nieśmiertelny problem mieszkania. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dokładnie w tym samym czasie, otwierany był, przy ulicy Katedralnej, internat Związku Nauczycielstwa Polskiego. Stałem się jego pierwszym pensjonariuszem. Organizatorem i szefem tego przedsięwzięcia był Henryk Jędrusik, przedwojenny senator, działacz ZNP, formalnie kierownik szkoły powszechnej w Gnaszynie, a prywatnie ojciec Kaliny, która niebawem stała się znana aktorką i piosenkarką. Jędrusik miał w budynku internatu służbowe mieszkanie. Kalina mieszkała z ojcem w tym mieszkaniu, jednak praktycznie przebywała głównie w pomieszczeniach internatu. Jędrusik był niewątpliwie bardzo inteligentnym i dodrze wykształconym człowiekiem, choć z drugiej strony facetem pozbawionym skrupułów. Mimo to zawdzięczam mu wiele, zachęcił mnie do dobrej literatury. Miał bogatą bibliotekę i pożyczał mi dobre książki miedzy innymi Balzaka, w tłumaczeniu i z wyczerpującymi komentarzami Boya Żeleńskiego. I tak przez Boya zainteresowałem się literaturą francuską, a potem innymi książkami samego Boya. Miało to niewątpliwie istotny wpływ na mój stosunek do świata.
W szkole dość szybko się aklimatyzowałem, wydaje mi się, że zostałem również zaakceptowany przez nowych kolegów. Znalazłem się w klasie, której wychowawcą był polonista, profesor Józef Wójcicki. Był to bardzo dynamiczny, jeszcze relatywnie młody człowiek, przed wojną był asystentem na Uniwersytecie Poznańskim. W czasie wojny pracował na tajnej filii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Częstochowie. Był pełen śmiałych pomysłów, które konsekwentnie realizował. Miał dobre układy z miejscową kurią biskupią. Dzięki temu, korzystając z samochodów ciężarowych Caritasu, zorganizował nam dwie olbrzymie wycieczki krajoznawcze. W klasie trzeciej na trasie Opole, Wrocław, Wałbrzych, Duszniki i Kraków, a w klasie czwartej na trasie Łódź, Warszawa, Gdańsk, Kołobrzeg Szczecin Poznań. Pozwoliło nam to poznać kawał kraju i ogrom wojennych zniszczeń.
Profesor Wójcicki był moim wychowawcą zarówno w gimnazjum jak i w liceum. Ja z kolei przez cały ten czas pełniłem zaszczytne obowiązki tak zwanego wójta klasowego. Łączyły nas zatem obowiązki, w pewnym sensie, służbowe. Ponad to łączył nas mój aktywny udział w organizowanych przez niego imprezach. Nasz wychowawca organizował przedstawienia teatralne oraz widowiska, pod tytułem „Mówią Nasze Wieki”, ilustrujące historię literatury. Oczywiście byłem mocno zaangażowany w tych imprezach.
Lubiłem czytać, również poezję. W czasie wojny, kiedy nie było już nic innego do czytania, czytałem na okrągło Pana Tadeusza. Wiele fragmentów znałem na pamięć. Nic więc dziwnego, że stałem się etatowym recytatorem na różnych akademiach i temu podobnych szkolnych imprezach. Raz zdobyłem nawet pierwsze miejsce na międzyszkolnym konkursie recytatorskim w Częstochowie. Jeszcze na studiach brałem udział w międzyuczelnianym konkursie recytatorskim. Zająłem drugie miejsce. Pierwsze zdobył pewien medyk, był naprawdę świetny, nie miałem z nim żadnych szans. Namawiano mnie nawet na szkołę aktorską. Nic więc dziwnego, że byłem przydatny w realizacji teatralnych pomysłów naszego wychowawcy.
Na uwagę zasługują również inni nasi nauczyciele. W liceum matematyki uczył nas profesor Seifryd. Przed wojną był asystentem na Uniwersytecie Warszawskim. Był wprawdzie lekko garbaty, ale za to zawsze bardzo elegancko ubrany i bardzo uprzejmy, również w stosunku do nas. Miało to zalety i wady. Traktował nas bowiem trochę jak studentów. Dobrze i jasno wykładał, ale nie egzekwował wiadomości, nie zmuszał nas do systematycznej pracy. Ten kto chciał mógł się wiele nauczyć, ale nie musiał. O ile sobie przypominam, sam wziąłem się trochę późno za matematykę. Kiedy dostrzegłem swój błąd zacząłem nadrabiać braki. Ojciec kupił mi dwie książki, które właśnie ukazały się na rynku, były to Elementy Wyższej Matematyki oraz Zasady Wyższej Matematyki. Były napisane jasno i w sposób interesujący. Zdaje mi się, że je dość dokładnie przestudiowałem, pamiętam bowiem, że na maturze miałem do rozwiązania zadanie, pochodzące z jednej z tych książek. Ponad to dobre przygotowanie z matematyki okazało się bardzo przydatne w mojej pracy zawodowej.
Fizyki uczyła nas pani profesor Józefa Jaźwińska, zwana powszechnie „Ziutą”. Pani profesor Jąźwińska miała doktorat z chemii i przed wojną pracowała na Politechnice Warszawskiej. Krótko po ukończeniu przeze mnie szkoły, objęła katedrę chemii w nowo powstałej Szkole Inżynierskiej w Częstochowie. Ziuta w przeciwieństwie do prof. Seifryda trzymała nas krótko i zmuszała do nauki. Była niska, gruba i miała jakieś fatalne uzębienie, ale nauczyła nas wiele.
Na specjalne wyróżnienie zasługuje nasz nauczyciel rysunków profesor Turski. Faktyczne lekcje rysunków zaczął prowadzić dopiero wtedy, gdy powstała pracownia rysunkowa, czyli pod koniec mojego pobytu w szkole. W zamian za to prowadził pasjonujące wykłady na temat architektury i sztuki. Nasi koledzy, którzy poszli na architekturę, twierdzili, że na studiach nie usłyszeli na ten temat nawet połowy tego, co opowiadał nam Turski. Był znakomitym znawcą historii kultury i globtroterem. Zwiedził nie tylko zabytki Grecji i Rzymu, ale również Bliski Wschód, Indie, Chiny i Japonię. Potrafił o tym pasjonująco opowiadać. Wystarczyło mu w klasie dwóch słuchaczy, reszta mogła grać w okręty, lub w karty. Turski nie lubił drobnomieszczańskiej Częstochowy, nazywał ją miastem „nabożno – złodziejsko – przemysłowym”.
Ten pogląd prof. Turskiego bardzo mi odpowiadał. Mimo, że moja pozycja w klasie była dobra, z wieloma kolegami byłem autentycznie zaprzyjaźniony, to jednak nie polubiłem Częstochowy i jej mieszkańców. Tacy jak ja, przybysze ze wsi, byli zawsze czymś gorszym od rodowitych mieszkańców tego miasta. Może dlatego polubiłem Wrocław, tu wszyscy byliśmy równi, wszyscy byliśmy przybyszami.
Żelazną ręką trzymał nas w karbach nauczyciel chemii i biologii Profesor Markowski. Zajęcia prowadził w pracowniach, do których przechodziliśmy z sali w której mieliśmy większość zajęć. Przed lekcjami prof. Markowskiego, już pod koniec przerwy staliśmy na korytarzu w karnym ordynku i w śmiertelnej ciszy oczekując na jego przybycie.
Zupełnym przeciwieństwem profesora Markowskiego był nasz nauczyciel łaciny profesor Pawlicki. Był to wysoki szczupły, wręcz kościsty starszy pan, dokładnie łysy. Przed lekcją prof. Pawlickiego panował w klasie gwar i rozgardiasz, który zanikał dopiero po ładnych paru minutach od jego wejściu do klasy. Nazywaliśmy go Rufus. Profesor Pawlicki uczył nas nie tylko samej łaciny, ale sporo uwagi poświęcał historii, kulturze i obyczajom starożytnego Rzymu, nazywał to realiami rzymskimi. Skwapliwie wykorzystaliśmy okazję i namówiliśmy naszego łacinnika do zrobienia inscenizacji na temat realiów rzymskich, wzorem imprez poświęconych literaturze polskiej. Głównym tematem imprezy miał być „triumf wodza rzymskiego”, czyli uroczysty wjazd wodza do miasta po zwycięskiej kampanii. Wszyscy, zdaje się łącznie z profesorem, wiedzieliśmy, że nic z tego nie wyjdzie. Jednak przygotowania szły pełną parą. Rozdzielone zostały role i funkcje, łącznie z brygadą od światła i kontroli biletów. Ja miałem być konferansjerem i wygłaszać słowo wiążące. Przeprowadzaliśmy już wstępne próby na scenie w sali gimnastycznej. Była tam świeżo zawieszona wspaniała purpurowa kurtyna, zakupiona za pieniądze uzyskane ze sprzedaży biletów na imprezę pt. „Mówią Nasze Wieki”. Podczas takiej próby przypomniałem sobie, że znam na pamięć mowę Scypiona Pierwszego do żołnierzy, której nauczyłem się w pierwszej klasie, jeszcze na tajnych kompletach. Ściągnąłem koszulę i owinąwszy się purpurową kurtyną, jak rzymską togą, wyciągnąłem patetycznym gestem nagie ramie i zacząłem:
„Milites Romani, Patria misera vos vocat et clamat. Templa deorum patres femiasque a magno periculo servate! itd.
Nie ukrywam, wrażenie było piorunujące. Po burzliwej dyskusji Rufus podjął decyzje: Pytel, nie będziesz konferansjerem, będziesz wodzem! Nie zostałem wodzem tylko dlatego, że do realizacji imprezy nigdy nie doszło. Zabawa jednak była świetna..
W tych wspomnieniach nie mogę pominąć katechety, był nim ksiądz Stanisław Paras, zwany „Parasolem”. Był nietypowym księdzem. Miał magisterium z nauk przyrodniczych, a w czasie kiedy był naszym katechetą obronił pracę doktorską z zakresu psychologii. Moje trwające przez kilka lat dyskusje z księdzem Parasem rozpoczęły się od zakwestionowania przeze mnie jego zachwytu nad średniowieczem. Ukazał się wtedy podręcznik do biologii, którego autorem był prof. Rabbe z Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. We wstępie do tego podręcznika Rabbe przedstawił historię nauk przyrodniczych i podkreślił, że nauki te rozwinęły się dopiero w epoce odrodzenia, bowiem podczas „mroków średniowiecza” nie były uprawiane. Nie omieszkałem skorzystać z tego wstępu w dyskusji z księdzem Parasem. Strasznie się zdenerwował i nawymyślał autorowi od nieuków. Zapoznał się jednak później z tym podręcznikiem i dowiedział kto jest jego autorem. W kilka tygodni po naszej dyskusji ksiądz Paras zaczął mnie gorąco przepraszać. Nie mogłem się zorientować za co oraz dlaczego mnie. Wyjaśniał, że Rabbe jest znakomitym uczonym, ale uległ ogólnie panującym, choć całkiem błędnym, poglądom na temat średniowiecza.
Następnie tematów do dyskusji dostarczał nam Boy ze swymi Dziewicami Konsystorskimi i Naszymi Okupantami oraz ksiądz Pirożyński ze swym indeksem książek zakazanych, moralnie obojętnych i zalecanych. Tematów do dyskusji nam nie brakowało. Moje słowne utarczki z księdzem Parasem wypełniały często trzy czwarte czasu lekcyjnego, pozostały czas, a często część przerwy poświęcał na omówienie bieżącego materiału. Ku zadowoleniu kolegów na odpytywanie nie starczało już czasu.
Mimo to z księdzem Parasem rozstałem się w najlepszej zgodzie i przyjaźni. Po zakończeniu egzaminów maturalnych, a przed końcem roku szkolnego, odbyły się zamknięte rekolekcje. Ja jeden z obydwu klas maturalnych nie brałem udziału w tej imprezie. Moi koledzy nie mogli wytrzymać trzech dni zamknięcia w domu rekolekcyjnym. Ktoś się wydostał na wolność i zorganizował wódeczkę. Podobno dom rekolekcyjny został dość dokładnie zanieczyszczony. Ksiądz Paras bardzo to przeżywał. Spotkał mnie przed rozdaniem świadectw maturalnych i powiedział, że podczas tych rekolekcji wszystkim swoim uczniom podarował drobne upominki. Mnie również chce zrobić prezent i mogę wybrać albo mszalik, albo wydaną drukiem jego pracę doktorską. Oczywiście wybrałem pracę. O ile pamiętam praca była obroniona na KUL-u i dotyczyła problemów nauczania religii w szkołach, a ściślej relacji na linii katecheta - uczeń. Nie była to pasjonująca lektura, zawierała wynik licznych badań ankietowych dotyczących tych relacji.
W celu odebrania tego prezentu ksiądz Paras zaprosił mnie do swego mieszkania, które mieściło się w domu księży emerytów przy ulicy 3-go Maja. Ucięliśmy sobie długą dyskusję, po której każdy pozostał przy swoim zdaniu. Mimo to, na koniec powiedział, że będzie mnie dobrze wspominał i będzie się za mnie modlił. Gorąco mu za to podziękowałem.
Po ładnych kilku latach wędrowałem ze swoim starszym synem Wojtkiem Szlakiem Orlich Gniazd. Wojtek miał wtedy około 10 lat. Całkiem przypadkowo dowiedziałem się, że w dużej wsi pod Zawierciem ksiądz Paras jest proboszczem. Złożyliśmy mu wizytę. Mieszkał w obszernej plebani, urządzanej gustownie prostymi meblami, podobnymi do mebli, produkowanych obecnie przez IKEA-ę. Przyjął nas bardzo serdecznie. Wydaje się że czuł się trochę zesłańcem, mimo godności jaką pełnił, był bowiem dziekanem. Ze szkoły został wyrzucony, zanim jeszcze usunięto religię ze szkół. Najwidoczniej nie miał tu partnerów do dyskusji. Przegadaliśmy kilka godzin. Chyba nasza nieoczekiwana wizyta sprawiła mu przyjemność. Obiadem podjęła nas jego siostra, która prowadziła mu gospodarstwo. Księdza Parasa wspominam z szacunkiem i sympatią.
W okresie gimnazjum mieszkałem w internacie Związku Nauczycielstwa Polskiego, nie było już tam tak głodno jak w Szczekocinach. Dostawaliśmy paczki UNRA i można było wytrzymać. W dodatku internat był koedukacyjny, co uzupełniało braki wynikające z faktu, że szkoła była męska. Kalina Jedrusik dostarczała wielu atrakcji, ubierała się awangardowo, nosiła bluzki z głęboko rozciętym dekoltem, a z drugiego piętra, gdzie mieszkała z ojcem, z wdziękiem zjeżdżała po poręczy schodów. Dość krótko chodziła do żeńskiej szkoły im. Słowackiego. Dyrektorka tej szkoły pani Idzikowska nie tolerowała wokół siebie zbyt wybujałych indywidualności i wylała Kalinę z hukiem. Swoją edukację kontynuowała w szkole dla dorosłych dyrektora Steczki.
Ja w tym internacie poznałem dziewczynę, która od 52 lat jest moją żoną. Moi rodzice nadal mieszkali w Białej Wielkiej. Do rodzinnego domu było daleko. Można się tam było dostać wyłącznie koleją. Należało dojechać do stacji w Koniecpolu i dalej 12 km wędrować piechotą. Komunikacja autobusowa praktycznie nie istniała. Kiedy również moja siostra podjęła naukę w Częstochowie, rodzice zaczęli szukać pracy bliżej tego miasta. W 1947 r. ojciec otrzymał posadę kierownika szkoły powszechnej w Gnaszynie. Insygnia władzy przejął z rąk Jedrusika, który poświęcił się wyłącznie pracy związkowej w ZNP. Dzięki temu w okresie nauki w liceum mogłem mieszkać w domu i dojeżdżać do szkoły pociągiem.
Z nauką nie miałem większych trudności. Problem pojawił się przy wyborze kierunku studiów. Z przedmiotów humanistycznych byłem lepszy niż z matematyczno fizycznych, mimo iż wybrałem liceum o takim profilu. Namawiano mnie na studia humanistyczne, nawet na szkołę aktorską.
Jednak studia techniczne, politechnika, to były wtedy sprawy, którymi prawdziwemu mężczyźnie wypadało się interesować. Prawdę mówiąc o technice nie miałem zielonego pojęcia. Wyobrażałem sobie, że to jest taka nastawiona na technikę fizyka. Z fizyki byłem dobry. Ziuta, potrafiła nas wiele nauczyć. Jednak o technice i studiach technicznych nie wiedziałem dosłownie nic. Z prawdziwym inżynierem nigdy w życiu nawet nie rozmawiałem.
Jeden z moich kolegów Antek Kanczewski miał ojca inżyniera, który akurat siedział w więzieniu, za przynależność do WIN-u. Był jeszcze wtedy formalnie właścicielem sporych zakładów mechanicznych w Częstochowie. Pytałem Antka o to, co tak naprawdę robił jego ojciec jako inżynier. On sam dobrze nie wiedział, ale twierdził że nie tylko zarządzał swoją fabryką, ale podobno kiedyś konstruował jakieś urządzenia. To była moja cała wiedza na temat pracy inżyniera.
W czerwcu 1949 roku zdałem maturę i zapisałem się na Wydział Elektryczny Politechniki Wrocławskiej. Tak rozpoczęła się moja już prawie 55-letnia przygoda z tą uczelnią.


[Komentarze (1)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych