- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Wspomnienie ( lata szkolne 1921 – 1930 )

Autor: Tadeusz Michalski
Data dodania: 16.07.2011 16:52:18

W roku 1921 przyszedł czas, rozpoczęcia nauki w gimnazjum. W Częstochowie były wówczas dwa gimnazja państwowe. Pierwsze, wywodzące się z utworzonego w 1906 roku polskiego gimnazjum Kuropatowskiego. Obecnie było to I Gimnazjum Państwowe im. Henryka Sienkiewicza. Mieściło się ono wówczas, jak i dziś, w obszernym gmachu w III Alei. Dysponowało pięknym gmachem o dwóch skrzydłach i nowoczesną, dużą salą gimnastyczną, były dwa boiska, duży ogród. dobrze wyposażone pracownie:
przyrodnicza i fizyczno - matematyczna. Dyrektorem był prof. Wacław Płodowski. Było to gimnazjum przyrodniczo - matematyczne. Drugie gimnazjum im. Romualda Traugutta powstało później, chyba w r. 1919. Dyrektorem był prof. Adler. To gimnazjum było sprofilowane jako humanistyczne, a więc z nauką łaciny. Warunki były o wiele gorsze, jeśli nie w ogóle złe. Niewielki budynek przy ul. Jasnogórskiej mieścił tylko młodsze klasy” i skromne pracownie. Wyższe klasy gnieździły się w zwyczajnej, ledwie adoptowanej kamienicy czynszowej przy Alei Wolności 13. Oczywiście, istniała konkurencja między obu gimnazjami. Gimnazjum Sienkiewicza z lepszymi warunkami i większą tradycją miało w tych latach przewagę. Mówiło się ogólnie, że praca wychowawcza i poziom jest lepszy u Sienkiewicza.
Mimo, że już wtedy moje zdolności matematyczne budziły bardzo duże zastrzeżenia, rodzice zdecydowali, że pójdę do Sienkiewicza. Liczono się z tym, że w razie potrzeby będzie można mnie przenieść, albo łacinę będę mógł dorobić osobno. Przemogły lepsze warunki szkół i tradycje Taty.
Gdy dzisiaj, z perspektywy dzisiejszych warunków patrzę na Gimnazjum Sienkiewicza, nie mogę wyjść z podziwu nad mądrością i talentem pedagogicznym Dyrektora Płodowskiego i jego zespołu. Szkolnictwo średnie było oczkiem w głowie społeczeństwa i wszystkie partie i stronnictwa polityczne walczyły o wpływy na tym terenie. Istniały duże naciski „endeków”. Piłsudczycy - tak ich nazywano przed rokiem 1926, też chcieli mieć coś do gadania. Trzeba było się liczyć z silną na terenie przemysłowej Częstochowy PPS. Sytuacja gimnazjum nie była łatwa. A jednak w ostatecznym wyniku dyr. Płodawski zachował niezależność i pozycję do końca. Nie wiem jak to się działo, że proporcja chłopców z rodzin inteligencji, a więc synów lekarzy, inżynierów, adwokatów i zamożnych kupców i synów skromniejszych rodzin urzędniczych czy rzemieślniczych i synów robotników - była zawsze zachowana. Prawda, nie było synów chłopów, przynajmniej w mojej klasie. Ciekawy był stosunek do Żydów. Tak mi się wydaje, że istniał tu jakiś umowny, niepisany” „numerus clausus”. Ale w stosunku do tych, którzy zostali przyjęci. przestrzegano z dużym naciskiem, aby nie stwarzać żadnych rozdziałów. Nie było cienia antysemityzmu w gimnazjum Sienkiewicza, przynajmniej do 1932 roku. Ciekawą postacią był następny w hierarchii
gimnazjalnej ksiądz prefekt. Stanowisko to piastował ks. prałat Michał Wróblewski. c
Był on prefektem od początku istnienia szkoły. a więc od 1907 roku, weteranem walki o
polską szkołę. Łączyły go więzi przyjaźni z całą postępową inteligencją Częstochowy z okresu 1900 - 1914, szanowany był w kolach lewicowych. Za moich czasów był to już człowiek w podeszłym wieku, otyły. Był uosobieniem dobroci, bronił zawsze najgorszych łobuzów. W sobie tylko znany sposób miał na nas duży wpływ. Do uczniów Żydów 1 protestantów odnosił się bez cienia niechęci, nie pozwalał na żadne złośliwości czy drwiny. Uczył podstaw religii i wymagał tylko w młodszych klasach. W starszych lekcje polegały po prostu na rozmowach i lekturze. Wybrany ofiarnik czytał głośno, ksiądz drzemał, reszta też drzemała lub odrabiała lekcje. A właściwie szkoda - nikt z nas nie miał pojęcia o dogmatyce i historii kościoła.
Gimnazjum było matematyczno - przyrodnicze, ale zdaje się, że często zmieniający się nauczyciele matematyki nie bardzo dawali sobie radę. Czasem zdaje mi się, że moje kalectwo matematyczne w innych rękach zostałoby zniwelowane. Za to doskonale stała fizyka. Profesor Stanisław Grobelny zwany ‚„Sztyftem”, był ostry, wymagający, bez litości pakował dwóje „ ale uczył świetnie. Dyskontowałem to jeszcze na pierwszym roku studiów. Początkowo nie mogłem się w tej fizyce połapać, nie rozumiałem o co chodzi. Promocja z 6 do 7 klasy była zagrożona. W ostatniej desperacji poszedłem do groźnego Sztyfta i spylałem się, co mam robić. Szt ft spojrzał na mnie z góry. warknął, potem złagodniał i powiedział jedno słowo ‚„zadania”. Miałem za to szczęście do polonistów i historyków. Polskiego uczyła nas początkowo żona dyrektora. z domu Biegańska. córka doktora Biegańskiego. Później, o ile pamiętam, prof. Sabok, który po śmierci dyr. Płodowskiego został dyrektorem gimnazjum. Kolejno, prof Baczyńska, wreszcie prof. Mikołąjtis. Z tym polskim to były różne historie. Póki szla gramatyka, serdecznie nielubiana, Sienkiewicz, nawet Prus i Orzeszkowa, wszystko było dobrze. Ale „.Dziady”. .„Kordian”, tragedie Słowackiego i cały romantyzm powodował wiele nieporozumień. Dla naszych mistrzów „Oda do młodości” była niemal wyznaniem wiary, a dla nas czymś nudnym i pompatycznym, w najlepszym razie niezrozumiałym. Sytuację uratował prof. Mikolajtis. Świetny polonista, z nowoczesnej już polskiej szkoły, naucz I nas patrzeć na romantyzm z perspektywy epoki, a nie teraźniejszości. Był on pierwszym, który uświadomił nam, że polską poezję romantyczną trzeba traktować i rozumieć jako poezję, a nie wykładnię wiary patriotycznej, czy credo polityczne. Wychowany w polskim uniwersytecie uświadomił nam, że starsze pokolenie, któremu za lekturę Mickiewicza groziły niemal kary policyjne, z innej perspektywy. bardziej subiektywnie patrzyło na romantyzm.
W drugiej klasie zaczynała się nauka języków obcych. Do wyboru był francuski lub niemiecki. Trudno powiedzieć, czy dobrze się stało, ale wybrałem francuski. Nie tyle z resztą ja wybierałem, co zdecydowali rodzice. Chodziło o to, abym nie zapomniał tego języka, no i trochę o ułatwienie. Oczywiście do końca gimnazjum miałem spokój, ale też przeszedłem wcale nie mało zobowiązujący kurs literatury francuskiej. Z resztą warto podkreślić, że nauka języków stała wówczas bardzo dobrze. W 7-8 klasie moi koledzy samodzielnie pisali wielostronicowe wypracowania z literatury francuskiej i niemieckiej. Nabyte w gimnazjum wiadomości pozwalały później, na studiach, bez większych kłopotów korzystać z francuskich i niemieckich podręczników akademickich.
Nauk szła mi dobrze. Kulałem stale z matematyki, początkowo miałem kłopoty z fizyką, ale poza tym wszystko szło bez trudności. Nałóg Cz tania rozwiązywał bez reszty zagadnienia takich przedmiotów jak polski, historia, geografia i nawet przyroda. czytałem wszystko, jak szło i co było pod ręką. Obok książek polskich, pożyczałem od moich dawnych kolegów mnóstwo francuskiej literatury młodzieżowej, i nie tylko młodzieżowej. Program szkolny wprowadził trochę porządku w tym bałaganie, jaki w młodym mózgu wytwarzało czytanie bez ładu i składu książek z różnych dziedzin, i jakoś to szło.
Gdy miałem przejść do 4 klasy nastąpiło nieoczekiwane, a szczęśliwe wydarzenie. Zdecydowano bowiem w matematyczno przyrodniczym Sienkiewiczu utworzyć od 4 klasy równoległy kierunek humanistyczny. Klasa się rozdzieliła, 4 „a” została matematyczno - przyrodniczą, 4 .b” - humanistyczną, a więc z łaciną. Poszedłem w tą łacinę”. Wykładał ją również młody, świeżo po studiach, nauczyciel prof Rozenau. Jak wszyscy nasi mistrzowie wychowani już na polskich uniwersytetach, i prof. Rozenau wziął nas z miejsca ostro „,za łeb”. Oberwałem dwóję na pierwszy okres. i kto wie, co byłoby dalej, gdybym nie zachorował na odrę. Nie chorowałem ciężko, ale trzymano mnie długo w łóżku. I wtedy do akcji wkroczyła Mama. Sama nie umiała łaciny, ale umiała uczyć. Przez trzy tygodnie kułem słówka i formułki gramatyczne, później jakoś chwyciłem wątek, i trudności się skończyły raz na zawsze. Doszło do tego, że później, wprost dla przyjemności, czytałem sobie cezara. Zaś po latach stwierdziłem, że łacina jest kluczem do nauki wszystkich zachodnich języków.
Wskutek tego rozdziału na kierunek matematyczny i humanistyczny, klasa moja znalazła się w dość specyficznej sytuacji. Nie mieliśmy mianowicie drugorocznych, bo wyższe klasy były matematyczne. W ten sposób do 7 klasy doszło nas zaledwie 17. Paczka była zgrana, i uczciwie mówiąc, niezły gang łobuzów. I wtedy nieoczekiwanie „uderzył grom”. Klasa była mała i decyzją władz wyższych „przeł1ancowano nas w „ komplecie do H Gimnazjum im. Romualda Traugutta. Dyrekcja szkoły i rodzice stawali na głowach, aby decyzję zmienić. Niestety nic nie pomogło, i na rok przed maturą przeszliśmy do innej szkoły. Nowi koledzy i nauczyciele przyjęli nas serdecznie. Byliśmy grupą chłopców zdolnych, więc matura przeszła nam bez trudności. Nie chcę
tu charakteryzować mojej drugiej szkoły, bo jest chyba jasnym, że uczuciowo zawsze związani byliśmy z Sienkiewiczem. Była po prostu inna, a nim zdążyliśmy się lepiej poznać, było już po maturze. Dyrektorem był wówczas prof Dominik Zbierski, człowiek o rzadkiej dobroci, uczciwości, o prostolinijnym, pięknym charakterze. Rozstrzelali go Niemcy latem 1940 roku wraz z dużą grupą polskiej inteligencji. Moje lata gimnazjalne przypadły na lata przed wprowadzeniem reformy Jędrzejewiczów i zmianą struktury szkolnictwa średniego. Kończyłem jeszcze ośmioklasowe gimnazjum, którego rysy ukształtowały się chyba przed stu laty. Do tych tradycji nawiązywał jeszcze mundur szkolny. Mundurki obowiązywały chyba do 1930 roku. Uczniowie gimnazjum Sienkiewicza nosili podobną do wojskowego munduru kurtkę, za stojącym, zapinanym na haftki kołnierzykiem, ozdobioną zielonymi wypustkami. Na kołnierzu zielona patka z oznakami klasy, srebrny pasek, jeden do czterech, to klasa pierwsza do czwartej, złote, to klasa piąta do ósmej. Do tego szynel szkolny, zapinany na dwa rzędy guzików, również z zielonymi patkami na kołnierzu. Czapka maciejówka z orzełkiem, u którego podstawy były litery HS. Guziki z orzełkami typu wojskowego. Gimnazjum Traugutta nosiło takie same mundurki, tylko wypustki były niebieskie, a czapki rogatywki z otokami takimi samymi, jakich używały szkoły kadetów.
Zniesienie obowiązku noszenia mundurków przez uczniów szkół średnich wywołało dyskusję w społeczeństwie. Oczywiście umundurowanie sztubaków istotnie trochę nie miało sensu. Starsze pokolenie nie lubiło mundurków, bo przypominały zbyt mocno umundurowanie carskie i pruskie. Z drugiej strony miały te mundurki jakiś wpływ na zachowanie się młodzieży, ułatwiały jej kontrolę. Najważniejszym jednak argumentem za ich utrzymaniem było co innego. Cokolwiek by można powiedzieć, był to strój praktyczny i stosunkowo tani. Wśród umundurowanych sztubaków ginęły różnice między chłopcami z bogatych i skromniejszych domów. Nie było możliwości wysadzania się i strojenia. Mundur wyrównywał różnice klasowe. Jest ciekawym, że gdy ostatecznie zniesiono mundurki, to najdłużej chodzili w nich synowie biedniejszych rodziców. Czapki pozostały.
W gimnazjum Sienkiewicza szeroko rozwijano życie pozalekcyjne. Istniała piękna, bardzo bogato zaopatrzona biblioteka szkolna. Była ona przez nas oblegana. Prowadzono kilka kółek, z których najbardziej aktywne było kółko przyrodnicze. Duszą jego był starszy kolega Edmund Szyfelbajn. W dużej mierze jego zasługą było powstanie przy gimnazjum ogródka zoologicznego, którego ozdobą był wilk, niedźwiadek i kilka małp, nie licząc pomniejszych zwierzaków. Istniała piękna kolekcja wypchanych zwierząt, ptaków, zbiór motyli i owadów. Kółko geograficzne było wprawdzie mniej aktywne, ale rysowaliśmy piękne mapy, wykonywano stoły plastyczne i pomoce szkolne. Nie rozumiem jednak trochę programu prac ręcznych. Zamiast uczyć nas modelarstwa, konstrukcji, przechodziliśmy” po prostu coś w rodzaju przeszkolenia stolarskiego. Dla młodych chłopców posługiwanie się
normalnym heblem i piłą było zbyt ciężkie, poza tym nudne. Dochodziło do
paradoksów, bo na dorocznej wystawie szkolnej eksponowano naprawdę wartościowe prace i modele, ale wykonywane przez uczniów w domu. Pamiętam śliczny model samolotu myśliwskiego Spad wykonany przez Julka Palusińskiego, który jako pilot Brygady Pościgowej zestrzelił nad Warszawą trzy niemieckie bombowce. Były też piękne modele okrętów. Później, gdy byłem na studiach, właśnie takie prace znalazły się w programie „robót ręcznych.
Dużą inicjatywę przejawiał nauczyciel śpiewu i muzyki, prof. Edmund Mąkosza. Cieszę się, że chyba w czerwcu lub lipcu 1967 roku widziałem go w programie telewizyjnym. Przemiły i uroczy człowiek, wielki przyjaciel młodzieży, był ogólnie lubiany nawet przez największych „bemoli” (którego to bractwa byłem wybitnym przedstawicielem). Istniał chór szkolny, w którym i ja musiałem pobekiwać, póki nie zlitował się prof Mąkosza i nie zwolnił mnie z tej tortury. Była też podobno dobra orkiestra dęta, i coś w rodzaju orkiestry symfonicznej. Prof. Mąkosza organizował chyba co miesiąc, poranki symfoniczne. Odbywało się to w naszej sali gimnastycznej. Po krótkim, zresztą ciekawym słowie wstępnym, Prof Mąkosz mówił ładnie i barwnie, następowały produkcje chóru, orkiestry, a często i solistów. Bemole raczej puszczały oko w oddzieloną przejściem stronę sali, gdzie siedziały dziewczęta z gimnazjum Słowackiego, ale coś niecoś z tej muzyki temu i owemu zostało.
Atrakcją było kino szkolne. Gimnazjum posiadało własny aparat projekcyjny, i w co drugą sobotę wyświetlano film, zwykle podróżniczy. Jak przez mgłę przypominam sobie J3iałego kła według Londona. Film był oczywiście niemy, ilustrację muzyczną zapewniał prof Mąkosza. Znów okazja do flirtów, choć dziewczęta siedziały twardo po drugiej stronie sali. No i okazja do odprowadzenia sympatii do domu.
Wychowanie fizyczne też dopiero nabierało rumieńców życia. Nauczycielami gimnastyki byli zwykle starsi członkowie „,Sokola”, i początkowo wszystko sprowadzało się do gimnastyki i palanta. Ale te rzeczy szły szybko. Chyba w latach 1924 - 26 wprowadzono siatkówkę, gwałtownie rozwinęła się lekkoatletyka. Grywano w piłkę nożną, ale nie było to przez szkołę popierane, z resztą i wśród nas nie było wielu entuzjastów „kopanego sportu”. Nie uczono nas pływać, zresztą nie było pływalni. Mimo to wszyscy umieliśmy pływać, Częstochowa nie ma niestety porządniej rzeki. Warta i Stradomka to raczej strumienic. ale były takie miejsca, gdzie można było parę metrów przepłynąć. Kąpaliśmy się często w głębokich i niebezpiecznych gliniankach, czego nam surowo zabraniali rodzice, ale jakoś nikt z nas nie utonął. Inne sporty to rower i łyżwy. Pamiętam jeszcze świetnie instytucję cyklodromu. Ogrodzony plac z bieżnią. Rower - to było marzenie każdego z nas. Moja kariera kolarska zaczęła się smętnie, bo przy pierwszych próbach złamałem nogę. Nie było to groźne złamanie, dr. Mikulski nic zakładał nawet gipsu tylko łupki, ale musiałem przeleżeć pól wakacji. Mimo to wiosną następnego roku dostałem wymarzony rower. Wraz z przyjacielem „Lolkiem - Zygmuntem Jaworskim zażarcie patrolowaliśmy szosy w rejonie Częstochowy. Szkoda, że szkoła nie organizowała turystyki kolarskiej. Ale na to było jeszcze za wcześnie.
Zimą królowały łyżwy. Place, pełniące latem rolę cyklodromów, wylewano zimą wodą, i ślizgawka gotowa. Dodatkową atrakcją Jodu” było to, że nawet groźna dyrektorka gimnazjum żeńskiego. pani Zofia Idzikowska pozwalała uczennicom na ślizgawkę, i to wspólnie z nami. Korzystaliśmy z tego, to znaczy ze ślizgawki i z towarzystwa dziewcząt, ile się tylko dało. Nie było żadnych instruktorów, każdy uczył się jeździć po swojemu. Do kina chodziło się często. Wydzielono mi kontyngent raz na dwa tygodnie, ale dość często był on przekraczany. Filmy były oczywiście nieme. Kin w Częstochowie było wiele. Popularne wśród sztubactwa było kino „Uciecha na rogu Dąbrowskiego i Jasnogórskiej. Najelegantsze było kino „Odeon” w Ii Alei. W kinie .„Nowość” oglądałem „Maroko”, „Na zachodzie bez zmian” i chyba ‚„Wielką paradę”. Pójście do kina wymagało zgody wychowawcy. Zwyczaj ten był ściśle przestrzegany, ale nie było w zwyczaju zabraniania sztubakom tej przyjemności Pod tym względem nasi mistrzowie byli liberalni. Wymagano tylko chodzenia na pierwszy seans, od 17 do 19.
Gdzieś w granicach 6 - 7 klasy w życie szanującego się sztubaka wkraczały kobiety. Na niższym poziomie były jeszcze traktowane obojętnie, co najwyżej na ślizgawce ten i ów uczył jeździć jakiegoś stwora. Ale te poglądy szybko ulegały diametralnym przemianom, i na ślizgawkę, i nie na ślizgawkę chodziło się nie tylko dla sportu.
Ale sprawa nie była łatwa. Emancypacja kobiet ledwie się dokonywała, a do gimnazjów żeńskich zgoła jeszcze nie dotarła.
Były w naszym pięknym mieście dwa gimnazja żeńskie, które w dziewczęcym światku Częstochowy liczyły się najwyżej,Gimnazjum Państwowe im. Juliusza Słowackiego i Gimnazjum SS Nazaretanek.
Pani dyrektor Zofia Idzikowska trzymała dziewczęta z gimnazjum państwowego żelazną ręką. Zasadniczo dziewczynie nie wolno było samej pokazać się na mieście. Ze szkoły prosto do domu, potem z mamą na spacer i szlus Jeżeli dyrektorka lub jedna z jej nauczycielek nakryła, czyli spotkała dziewczynę z chłopcem, choćby miesiąc przed maturą, wybuchała zupełnie nieziemska awantura, wzywanie rodziców, obniżanie stopnia ze sprawowania. Recydywa mogła doprowadzić nawet do usunięcia z gimnazjum. Nie istniał problem mundurków. Każda nieregulaminowa wstążka, każdy loczek, choćby trochę zalotny był bez litości amputowany. Metody były drakońskie, doprowadzone do pertraktacji i absurdu.
Poziom nauczania, wymagania były przy tym wyśrubowane do maksimum, i trzeba oddać tym drakońskim rządom o tyle sprawiedliwości, że dziewczęta, które uczyły się dalej, bez trudności dostawały się na studia i prawie z reguły uzyskiwały dyplomy. Trzeba jednak pamiętać, że odsetek dziewcząt, niezależnie od ich możliwości materialnych, które chciały studiować dalej, nie był wtedy wcale zbyt wysoki.
Sytuacja taka powodowała, że rodzice często odbierali dziewczęta spod tak bardzo opiekuńczych skrzydeł i przenosili do Nazaretanek. Ale takie wyjście było dostępne tylko dla ludzi zamożnych, bo opłaty w tym prywatnym gimnazjum były wysokie. Nie wynika z tego, aby poziom Nazaretanek był niższy, a rygory słabsze. Po prostu było to robione inaczej, i z większą dozą zdrowego rozsądku. Prawdę mówiąc, siostry chętnie angażowały by mniej wykwalifikowanych wykładowców, gdyby nie groźna konkurencja „Zofii Szalonej”. I tak się tedy działo, że częstochowskie dziewczęta z tych czasów były nafaszerowane wiedzą nie mniej, a może i więcej, niż my, sztubacy.
Sytuacja więc moja i moich przyjaciół w okresie pierwszych miłości nie była łatwa. Ale w sukurs szła doskonała znajomość topografii miasta, i stąd świadomość, że nie wszędzie dotrze agresywne oko Dyrektorki i jej sieci wywiadowczej. Zawsze udawało się wybraną dziewczynę wytropić po lekcji muzyki i odprowadzić do domu. Tak. Były to sukcesy. Ulica Zielona, Dąbrowskiego od skrzyżowania z Jasnogórską, Siedmiu Kamienic i Barbary stanowiły tereny wolne od dyrektorskiej agresji. Trzeba było tylko wytropić, o której dziewczyna o złotych włosach kończy lekcję muzyki, zaczaić się w bezpiecznym sektorze i eskortować wybrankę do domu. Zapłaciłem za coś takiego katarem. Zwiad przyjaciół, a konkretnie Mirek Rusiński, doniósł, że godzina ukończenia lekcji fortepianu to siedemnasta. Okazało się, że osiemnasta. I to w listopadzie. Terenem wymiany myśli i informacji był deptak. Wiele poznałem później miast, długo jeszcze byłem młody, ale nie spotkałem nigdy i nigdzie czegoś takiego. Otóż w jesiennych i wiosennych miesiącach, między 17 a 19 spotykaliśmy się wszyscy na odcinku między „,Zegarem”. który wieńczył sklep zegarmistrzowski mistrza Parderskiego, a „Gońcem”, czyli składem materiałów piśmiennych i redakcją „Gońca Częstochowskiego”. To szlifowanie bruków stało się nałogiem. Zabawne, że toczone tam rozmowy wcale me obracały się wokół tematów błahych i frywolnych. Tam odbywały się właśnie wymiany poglądów na lekcje, oceny kierunków nauczania, plany nauki, rozmowy na poziomie filozoficznym. Latem deptak pustoszał, bo w swoje prawa wracały wycieczki rowerowe. Zimą też było pusto, bo trzeba było chodzić na lód. Pełnia sezonu to październik I listopad. a później marzec i kwiecień. Jak ja to pamiętam. Gdybym dzisiaj wrócił do Częstochowy, to jest więcej jak pewne, że w tych godzinach można by spotkać pewnego starego doktora na tej trasie. Wiem, że nie ma już sklepu „Gońca” i wielu innych. Mam jednak nadzieję, że wisi jeszcze stary zegar.
Kiedy byłem w 6 klasie, nieoficjalny kolektyw rodziców, czyli moja Mama, doktorowa Borkowska i inne panie orzekły, że trzeba nas wprowadzić w świat i nauczyć dobrych obyczajów. Chłopak w okresie między mamą a dziewczyną jest stworzeniem, którego musi się wstydzić byle uczciwy pawian. Intelekt, bądźmy sprawiedliwi, jest na poziomie, albo też, co bywa jeszcze groźniejsze, poziom ten przekracza. Sprawność fizyczna przyprawia mamy o ataki serca. 1-hasła w typie „twój wróg, to mycie nóg” cieszą się pełnym zrozumieniem i poparciem. Pazury przypominąją zęby brony po dniu roboczym z przekroczeniem normy. Za to kłapacz ów jest porośnięty kłakami, które nie wiadomo, czy już nadąją się do golenia, czy jeszcze nie. Włosy, a wtedy jeszcze mieliśmy je wszyscy, w nieładzie, który jeszcze później wprowadzał w stan rozpaczy każdego sierżanta. Nie będę opisywał stanu chusteczek do nosa. Długie, niezgrabne łapska wyłażą z wiecznie przykrótkich rękawów, i merdają się na poziomie równie nieprzytomnie długich kończyn dolnych. Nad piętami świeci dziura w skarpetce.
Gdy wreszcie zaczęliśmy wyrastać z tego okresu i zaczęło się ogryzanie paznokci i zainteresowanie płcią nadobną, zdecydowano nauczyć nas tańczyć. Rzecz cała odbywała się u nas z racji warunków lokalowych i istnienia pianina. Zaangażowano mistrza Kosteckiego, i raz na tydzień odbywały się lekcja tańca. Mistrz przychodził i rozpoczynała się tresura nie z grubasów. Hasłem dnia było zawsze „miękko, elastycznie”, a tymczasem uczniowie i uczennice byli sztywni jak drągi. Muszę jednak przyznać, że sympatyczny pan Kostecki znał swój fach, i szybko opanował nasze drągowate statuły . Trochę mi się chce śmiać, gdy dziś zestawię zaiste małpią zręczność, jaką demonstrowaliśmy na boiskach z zesztywnieniem przy pierwszych lekcjach tańca. Dziewczęta wyzbywały się tego szybciej, ale po kilku lekcjach i nam zaczęło się to udawać. Miłe to były lekcje. Z dziewcząt była tam Irka Borkowska, Zosia Morawiakówna, Bronia Hłaskowa, moja siostra Mysz, chyba jeszcze trzy czy cztery panienki, których twarze i imiona uciekły mi z pamięci. Ród męski reprezentował Jarek Hłasko, Janek Nowicki, Mirek Kusiński, „Lelek” - Zygmunt Jaworski i chyba jeszcze ktoś z kolegów. Zawiązywały się jakieś sympatie, jedna z nich, Irki Borkowskiej i Janka Nowickiego trwa do dziś. Mistrz Kostecki uczył nas podstawowego repertuaru: walc, polka, tango, walc angielski, fokstrot i rumba. Z narodowych tańców obok kujawiaka, mazur i polonez. Jakoś mi to wystarczyło i na młodość i na resztę życia.
Lekcja trwała godzinę, ale po odejściu mistrza ktoś z młodzieży siadał do pianina, bębnił „Tango Milonga”. .„Titinę”, czy coś z repertuaru Straussa, i pląsy przedłużały się jeszcze o godzinę lub półtorej.
Siódme i ósme klasa gimnazjów żeńskich i męskich były dopuszczane do organizowanego co roku 27 grudnia wieczorku szkolnego. Odbywało się to w sali gimnastycznej gimnazjum Sienkiewicza. Grały zespoły orkiestr obu gimnazjów. Impreza trwała od 17 do 22 i stanowiła czołowa atrakcją sezonu.
Lata szkolne – pozostawiły po sobie miłe wspomnienia.

[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych