- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Futbolowa historia „Sienkiewicza” – lata 60.

Autor: Andrzej Gracki; Jacek Łuczkiewicz
Data dodania: 24.02.2011 18:02:23

Autorzy wspomnienia : Andrzej Gracki i Jacek Łuczkiewicz
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Autorzy wspomnienia : Andrzej Gracki i Jacek Łuczkiewicz

Moment otwarcia boiska szkolnego od ul. Racławickiej
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Moment otwarcia boiska szkolnego od ul. Racławickiej

Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Futbolowa historia „Sienkiewicza” – lata 60.

Absolwenci z roku 1968, Andrzej Gracki i Jacek Łuczkiewicz, opowiadają, jak zakazany w szkole futbol zapalał uczniów do działania, dawał im rozkosz i był prawdziwą lekcją życia:
W latach 60. – na początku dekady i później – alternatywnym, „podziemnym” światem uczniów szkoły był futbol, oficjalnie zakazany i wymazany z programów nauczania. Pod powierzchnią oficjalnego życia szkolnego, składającego się lekcji i innych obowiązków wypełnianych przez uczniów pod okiem surowych nauczycieli, tętnił podziemny nurt, którego nic nie było w stanie powstrzymać: gra w piłkę nożną uprawiana przez dzieci ze szkoły podstawowej i młodzież licealną spod znaku Henryka Sienkiewicza. Kiedy zabrzmiał dzwonek na lekcję, uczniowie podstawówki zrywali się z ławek i pędzili z hukiem szkolnymi korytarzami na dziedziniec, żeby dobiec na czele całej bandy do płotu, który odgradzał teren szkoły od posesji Sióstr Nazaretanek. Następnie zaczynała się gra w piłkę. Wykorzystywano do tego każdy skrawek wolnego miejsca. Grano wzdłuż, w poprzek, na duże i na małe bramki. Czasem tylko pojawiała się prawdziwa, skórzana futbolówka, najczęściej grano piłkami gumowymi różnej wielkości, nawet piłkami palantowymi i tenisowymi. Nie liczył się wiek czy przynależność do klasy, liczyły się umiejętności: bywało, że uczeń czwartej klasy szkoły podstawowej był zapraszany do gry przez maturzystów. Od czasu do czasu gra była przerywana przez woźnego o przezwisku „Franek”. Wybiegał on niespodziewanie z budynku i porywał piłkę (prawdopodobnie na polecenie dyrektora), która przepadała bez wieści.
Tak było, dopóki nie wybudowano w 1965 roku boiska szkolnego z prawdziwego zdarzenia, przylegającego do ulicy Racławickiej. Licealiści z żyłką do piłki nożnej, gdy ujrzeli równiutką, zieloną murawę pokrywającą boisko, wstrzymali oddech. Nie mogli jednak od razu objąć w posiadanie tego wymarzonego do rozgrywania meczów kawałka terenu, albowiem dyrekcja zabroniła kategorycznie wstępu w obawie przed podeptaniem trawy. Musieli więc czekać – nie wiadomo jak długo – na pozwolenie albo szybko coś wymyślić. Chodzili po szkole z przekrwionymi oczami, z wypiekami na twarzy, niektórzy z gorączką lub objawami lekkiego obłędu, kombinując, jak by tu zagrać na „Wembley”. Wreszcie nadszedł sprzyjający moment: posiedzenie rady pedagogicznej, co wówczas równało się z dniem wolnym od zajęć. Profesorowie zamknęli się w opustoszałej szkole, woźny wziął wolne, a amatorzy gry na trawie, którzy tylko na to czekali, przystąpili do ataku: wtargnęli na zakazane terytorium i zaczęli rozgrywać pierwszy mecz. Wśród bohaterów tego historycznego wydarzenia byli m.in. następujący uczniowie: Adam Banaszkiewicz, Janek Halkiewicz, Tadek Hardt, Wojtek Kalinowski, Darek Sałajewski, Janek Szyma, Andrzej Gracki. Wszyscy oni zamarli z przerażenia, kiedy po mniej więcej godzinie od rozpoczęcia gry, otworzyło się okno w szkolnej stołówce, wychyliła się głowa jednego z profesorów i rozległ się przerażający krzyk: „Precz!”. Inauguracyjne spotkanie zostało niedokończone, ale od tamtej pory już nic nie było w stanie zatrzymać młodych entuzjastów piłki nożnej. Tama pękła i niepowstrzymany prąd młodości i życia uniósł rzeszę uczniów wprost na nowiutkie, prawie dziewicze boisko. Po tygodniu intensywnych piłkarskich pojedynków z trawy nic nie zostało, a spod zielonego dywanu wyłoniło się, ubite setkami stóp obutych w trampki, klepisko w naturalnym kolorze gliny. Na nim rozegrano najlepsze bez wątpienia mecze w całej historii szkoły. W latach 1967 i 1968 odbywały się tu spotkania szkolnej ligi piłkarskich „szóstek” uruchomionej po cichu przez spragnionych futbolu uczniów. Ktoś z kolegów rzucił hasło: „Zróbmy ligę!”, które obiegło wszystkie klasy i zapaliło gorące głowy piłkarzy rwących się do gry po wielu godzinach spędzonych w ławkach. Pomysł chwycił. Zgrane piłkarskie towarzystwo zajęło się wszystkim: organizacją, rozgrywaniem meczów, a nawet wydawaniem zinu, w którym publikowane były sprawozdania z ciekawszych potyczek. Graliśmy, doznawaliśmy zwycięstw i porażek, pisaliśmy ekscytujące relacje, przekazując wszystkim w szkole ostatnie wieści z boiska, działaliśmy – słowem żyliśmy. W tamte letnie dni, kiedy trwały rozgrywki, wydawało się, że szkoła przybiera inną postać: mniej groźną, bardziej ludzką. Dwa lata z rzędu mistrzostwo szkoły zdobyła klasa profesora Kazimierza Polusa, w której grali m.in.: Witek Bednarski, Włodek Freus, Olek Pochyła, Krzysio Sałajewski, Janek Suchecki, Janek Szreniawski, Andrzej Gracki. Sprzymierzeńcem piłkarzy był profesor Ostrowski, „Kaziu”, który przychodził patrzeć, jak gramy. Wspominał o swojej drużynie, której pozostał wierny, wspaniałej „Pogoni” Lwów.
Opowieść profesora Ostrowskiego natchnęła grupkę zapaleńców – wśród nich był m.in. Jurek Laitner, Leszek Sławik i Irek Skowronek – do zapisania szkoły do mistrzostw Częstochowy w piłce nożnej rozgrywanych na prawdziwych boiskach i w 11-osobowych składach. Nie było mowy, żeby wtajemniczyć w nasz plan dyrekcję lub kogoś z nauczycieli. Ryzyko było zbyt duże, mogliśmy usłyszeć: „nie” i wtedy nie pozostawałoby nic innego, jak tylko powiedzieć: „do widzenia, przygodo”, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. W tajemnicy więc naszyliśmy na białe gimnastyczne podkoszulki czerwoną wstążkę i nią przepasani, co upodabniało nas do reprezentacji Peru, stawiliśmy się po lekcjach na bocznym boisku „Victorii”, żeby zagrać pierwszy mecz. To nie był zwykły mecz. To było coś takiego, jak szarża szwoleżerów cesarza Maksymiliana z westernu „Vera Cruz”, na który zabrał nas kiedyś do kina „Tęcza” profesor Ostrowski. Oto nieznana nikomu drużyna licealistów w śmiesznych strojach rozniosła w pył waleczną drużynę szkoły budowlanej. Wynik 3:0 musieliśmy zachować dla siebie, w szkole bowiem nic nie wiedziano o naszym udziale w turnieju. Drugi mecz również zakończył się dla nas pomyślnie i w ten sposób dotarliśmy do półfinału, gdzie czekał nie byle jaki przeciwnik: zespół „gwiazd” liceum Kopernika wraz ze swoim charyzmatycznym trenerem i przywódcą, profesorem Pabinem. My nie mieliśmy ani opiekuna, ani trenera, działaliśmy sami i w tajemnicy. Jedyni nauczyciele, którzy nam sprzyjali i mogli jakoś pomóc, gdybyśmy wtajemniczyli ich w całą aferę, profesor Ostrowski i profesor Wróbel, wuefista, zajęci byli, podobnie jak reszta grona pedagogicznego, czymś tak ważnym, że baliśmy się nawet pisnąć o naszym problemie. A problem istniał i to duży. Otóż półfinałowy mecz został wyznaczony na godzinę, o której miało się rozpocząć to ważne wydarzenie, tak mocno absorbujące naszych cichych zwolenników i pozostałe ciała pedagogiczne, że popadali oni w stan graniczący z amokiem, uniemożliwiający jakąkolwiek rozmowę na inny temat niż owo ważne wydarzenie – jakim niewątpliwie była PRÓBA MUSZTRY PIERWSZOMAJOWEJ. Nie istniała najmniejsza nawet szansa na zwolnienie z PRÓBY MUSZTRY PIERWSZOMAJOWEJ, mógłby to zrobić jedynie pierwszy sekretarz, ale nie mieliśmy pojęcia, gdzie go szukać. Znaleźliśmy się w matni. Rozumieliśmy to bez zbędnych słów. W dzień meczu z „Kopernikiem” nieprzytomni maszerowaliśmy wokół stojącego na dziedzińcu drzewa, równając krok i zerkając co chwila na wskazówki zegarka odmierzające uciekający czas. Uciekały minuty i godziny, oddalał się wielki mecz, na który tak bardzo zasłużyliśmy. Czuliśmy w głębi duszy, że nie tak powinno być. Cóż, nie było wyjścia: musieliśmy się ulotnić… Na boisko „Victorii” przybyliśmy prawie spóźnieni. Przeciwnik już się rozgrzewał. Wystarczył jeden rzut oka, by wiedzieć z kim mamy do czynienia. To nie byli zwykli piłkarze, lecz herosi sportu, młodzi „gwiazdorzy”, pięknie ubrani i roześmiani, wyćwiczeni na wszelkie możliwe sposoby i połączeni jednym wspólnym pragnieniem, żeby każdego, kto się ośmieli stanąć na ich drodze, odesłać z płaczem do mamusi. Zbaranieliśmy. Oni tymczasem chwycili naszą piłkę i ćwiczyli lekko podania i strzały, jakby mecz, który miał się za chwilę rozpocząć, był zaledwie igraszką. Staliśmy bez ruchu i patrzyliśmy oczami pełnymi złych błysków na to przedstawienie. Aż gdzieś w środku każdego z nas zaczęła rosnąć przekora i wola walki. „Jeszcze zobaczymy, jeszcze zobaczymy” – powtarzaliśmy sobie w duchu. I tak się stało. Wspaniała armada zeszła z boiska pokonana 1:0, a złotą bramkę strzelił Jurek Laitner.Cieszyliśmy się bardzo, bo finał miał być rozegrany 1 maja na głównym stadionie Victorii jako tzw. „przedmecz” pokazowego spotkania reprezentacji Częstochowy z pierwszoligową Polonią Bytom, w szeregach której grali sławni zawodnicy Liberda i Banaś. Radość nasza nie trwała długo, tylko troszkę dłużej niż końcowy gwizdek sędziego, ponieważ natychmiast zostaliśmy powiadomieni przez organizatorów, że albo zdobędziemy w ciągu 2 dni, które pozostały do rozegrania ostatniego meczu, profesjonalne stroje piłkarskie, albo pożegnamy się z turniejem, a miejsce „Sienkiewicza” w finale zajmie „Kopernik”. Nie miało to nic wspólnego z fair play, ale nasze spocone ciała wydzielały dziwny zapach anarchii i buntu, nie było z nami żadnego „oficjalnego czynnika”, a czerwone wstążki na koszulkach odpruły się w ferworze walki i swobodnie fruwały w powietrzu. Tego było za wiele. Byliśmy jacyś inni, nie wzbudzaliśmy zaufania i nie pasowaliśmy do wystroju robotniczego święta, które zbliżało się szybkimi krokami. Interwencja w kwaterze głównej organizatora przy ulicy Racławickiej nie przyniosła pozytywnego skutku. „Albo, albo” – usłyszeliśmy i brzmiało to jak wyrok, ponieważ po ucieczce z PRÓBY byliśmy w szkole „spaleni” i nie mogliśmy liczyć na pomoc z tej strony. Ratunek nadszedł w ostatnim momencie. Nazywał się Jurek Malec i był kolegą z klasy, który, nawiasem mówiąc, nie miał zielonego pojęcia o futbolu, ale posiadał to, co mogło nas uratować: tatę prezesa klubu sportowego „Victoria”! Jeden telefon taty Jurka i byliśmy uratowani: prawdziwe piłkarskie kostiumy w zielonych barwach „Victorii” czekały na nas równiutko ułożone w szatni klubu. Show z drużyną „Sienkiewicza” w obsadzie mógł się rozpocząć. Reszta jest jak sen, jak film Spielberga, gdzie prawda miesza się z fikcją i marzeniami. Ciepły słoneczny dzień, wypełnione trybuny, atmosfera wielkiego meczu, wspaniałe boisko i cudowna gra, która podobnie jak natchnienie u artysty, przyszła do nas w najważniejszym momencie. Jakże były nam potrzebne uskrzydlenie i przekroczenie granic własnych umiejętności, rozgrywaliśmy przecież mecz z prawdziwymi zawodowcami, uczniami Technikum Hutniczego, którzy grali na co dzień w „Rakowie” i należeli do kadry narodowej juniorów. Był wśród nich późniejszy członek drużyny „Orłów” Górskiego i olimpijczyk, Romuald Chojnacki. Przegraliśmy 0:2, ale dwie nasze bomby wylądowały na poprzeczce bramki przeciwnika. Za naszą bramką szalał profesor Ostrowski, który skądś dowiedział się o meczu, i przybył, by nas dopingować. Obraz tych wydarzeń pozostanie wyryty w naszych sercach na zawsze. Po meczu szliśmy szczęśliwi ulicą Krakowską w stronę śródmieścia, m.in.: Jacek Łuczkiewicz, Jurek Laitner, Janek Suchecki, Włodek Freus, Boguś Jackowski, Leszek Sławik, Irek Skowronek, Janek Magiera, Andrzej Gracki. Czuliśmy, że jesteśmy gotowi stawić czoła wszystkiemu, co się wydarzy. Był rok 1967. Tak wkroczyliśmy w „słodkie lata sześćdziesiąte”.

Częstochowa 16.02.2011 r.

[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych