- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Wspomnienia Jana Wegnera - cz. II

Autor: Wegner Jan
Data dodania: 31.03.2007 16:52:25


Profesor Alfred Pawlicki.

Uczył nas rysunków i łaciny. Zyskał sobie przezwisko Rufus, od imienia tytułowej postaci podręcznika,
z którego uczyliśmy się tego pięknego starego języka. Profesor Pawlicki był estetą, lubił ład i porządek,
cenił dobre wychowanie i grzeczne zachowanie. Często wygłaszał nam krótkie pogadanki na temat
honoru, ambicji i dobrego wychowania, szczególnie po jakichś niestosownych naszych wybrykach. Najczęściej
było to rozrzucanie jakichś drobnych śmieci, papierków. Profesor zaglądał, często przez szybę w
górnej części drzwi, stwierdzał, że nie może w takim brudzie prowadzić zajęć i czekał aż posprzątamy.
Potem była pogadanka na temat porządku, ala kawałek lekcji zawsze się urwało. Kiedyś jeden z kolegów
rzucił na środek przed tablicę sporą kulę ze zmiętej gazety. Profesor oczywiście czekał aż kula zniknie.
Namówiliśmy kolegę, żeby ją zabrał, a profesor przez szybę widział jak on to uprzątał no i oczywiście w
pogadance wymienił go jako jednego porządnego w tej klasie.
Profesor lubił ładne, eleganckie zachowania. Wymyśliliśmy więc, że na powitanie będziemy skandować:
„Dzień dobry Panu Profesorowi od języków klasycznych i rysunków niemniej klasycznych”.
Profesorowi najwidoczniej to się podobało bo odpowiadał nam z nieukrywaną satysfakcja: „Dzień dobry
Wam chłopcy”. Mieliśmy przy tym sporo radości.
Przezwisko profesora, Rufus, stało się w śród nas tak powszechne, że niekiedy zapominaliśmy o
jego prawdziwym nazwisku. Kiedyś jeden z kolegów coś narozrabieł i profesor kazał przyjść jego matce.
Kolega opowiedział w domu o co chodzi i ze:
– Rufus chce żebyś przyszła do szkoły.
– A kto to jest Rufus?
– No, profesor, ten od łaciny i rysunków.
Mama przyszła do szkoły, do pokoju nauczycielskiego i mówi, że chce rozmawiać z profesorem Rufusem.
Mała konsternacja. Ktoś zapytał:
– A czego uczy profesor Rufus?
– No, łaciny i rysunków.
– A, to profesor Pawlicki.
Po powrocie mamy do domu kolega otrzymał reprymendę za zachowanie i za narażenie mamy na śmieszność.

Profesor Aleksander Szyda.

Prowadził z nami zajęcia z gimnastyki i przysposobienia sportowego. W tym czasie były popular, a
raczej obowiązkowe, Biegi Narodowe, Marsze Jesienne, oraz zdobywanie punktów na odznakę SPO (sprawny do pracy i obrony) dla starszych i BSPO (bądź sprawny ....) dla młodszych. Profesor Szyda wszystko to organizował, zachęcał nas i robił to raczej z obowiązku. Prawdziwe jego zainteresowanie, ja i grupka moich kolegów, odczuliśmy kiedy zawiązaliśmy coś w rodzaju sekcji gimnastycznej. Kiedy nasza sala teatralna, pełniąca rolę sali gimnastycznej, została wyposażona w przyrządy do gimnastyki takie jak drążek, poręcze, skrzynia, kozioł i materace można było ćwiczyć poważne układy i zestawy ćwiczeń. Kilku nas chciało spróbować ćwiczyć coś więcej niż na lekcji gimnastyki. Poprosiliśmy profesora Szydę żeby pozwolił nam ćwiczyć na sali poza lekcjami w ramach tzw. przysposobienia sportowego. Otrzymaliśmy zgodę, i przychodziliśmy na salę dwa razy w tygodniu po dwie- trzy godziny. Początkowo była nas czwórka z naszej klasy, ale wkrótce przyłączyło się jeszcze kilku z innych klas. Profesor przyglądał się naszym ćwiczeniom i najwidoczniej podobały mu się, bo po pewnym czasie zaproponował żebyśmy rozpoczęli przygotowania do spartakiady.
Postarał się o zestawy układów ćwiczeń, które będą obowiązywały do wykonania w eliminacjach, a
potem na spartakiadzie wojewódzkiej. Przychodził na nasze treningi i udzielał nam wskazówek i porad,
szczególnie dotyczących poprawności i elegancji wykonania czyli t.zw. Cechy. Pięcioosobowa reprezentacja naszej szkoły (przedstawia zdjęcie nr 7 i 8) uzyskała niezłe wyniki na poszczególnych przyrządach. Ja zostałem oceniony najlepiej i zakwalifikowany do reprezentacji województwa na Spartakiadę Ogólnopolską w Poznaniu. Tam też poszło mi dobrze, zająłem drugie miejsce w klasyfikacji ogólnej na wszystkich przyrządach,
czyli w wieloboju. Byłem zadowolony. Niewątpliwie była w tym zasługa profesora Szydy, który
potrafił nas zachęcić i zmobilizować do ćwiczeń wg programu spartakiadowego. Gimnastykę uprawiałem
potem jeszcze na studiach dopóki intensywność treningów nie zaczęła mi przeszkadzać w nauce.

Profesor Marian Karpa.

Uczył nas biologii. Trzeba było umieć rozróżniać gatunki, grupy, rzędy, rasy i rodzaje fauny i flory.
Powinniśmy tez poznać zmienność gatunków pod wpływem środowiska (klimatu, pokarmu, udomowienie) wg teorii francuskiego przyrodnika i filozofa Buffon. Było to dość trudne do rozumienia, a ja nie lubiłem wyklepywać takich rzeczy na pamięć. Przy pierwszym pytaniu dostałem dwóje. Ponieważ teoria ta to był pewnego rodzaju konik profesora, więc na następnej lekcji padało pytanie:
– Wegner Buffon umiesz?
– Nie.
– To siadaj, dwója.
Tak przez ileś kolejnych lekcji, aż dorobiłem się dwói na pierwszy okres w X-ej klasie. W drugim okresie,
po zmianie partii materiału, profesor odpuścił mi Buffon'a i na półrocze wyrobiłem się na tróje.

Profesor Karczmarzyk.

Uczył nas w VIII-ej klasie matematyki i łaciny. Lubił od czasu do czasy sprawdzać nie tylko naszą
wiedzę, ale też czy jesteśmy pewni swoich odpowiedzi. Z matematyki przerabialiśmy w tym czasie wzory
skróconego mnożenia, czyli dwumiany podnoszone do kwadratu i sześcianu. Profesor napisał na tablicy
jakiś dwumian podniesiony do trzeciej potęgi, wskazał na któregoś z kolegów żeby napisał jego rozwiniecie.
Kiedy ten był w połowie pisania profesor przerwał mu:
- Siadaj, źle!
Kolega usiadł, a profesor wyznaczył następnego i dosłownie w tym samym momencie przerwał:
-Siadaj, źle!
Wyznaczył kolejnego do rozwiązania tego zadania i historia się powtórzyła. Po trzecim przypadku zacząłem się domyślać, że jest to jakiś podstęp, a po czwartym byłem pewien jaki. Kiedy zapytał kto to zrobi, to się zgłosiłem. Oczywiście w tym samym momencie co koledzy usłyszałem:
-Siadaj, źle!
Ja jednak uparłem się i recytując całą regułę tego rozwinięcia dokończyłem je. Profesor postawił mi piątkę, kolegom nic, bo wprawdzie pisali dobrze, ale nie byli tego pewni.

Profesor Tadeusz Seifried.

Prowadząc lekcje z astronomii chciał żebyśmy ogólnie orientowali się w pojęciach astronomicznych.
Opowiadał nam ciekawie o gwiazdach, planetach, meteorach, o Koperniku , Keplerze, teleskopach i
obliczeniach Planca. Był lubiany, rzadko pytał , nie robił klasówek, ale raz zrobił wyjątek i bez wcześniejszej zapowiedzi zarządził klasówkę. Zadał temat, zasiadł na katedrze, rozłożył gazetę tak że nie było go z poza niej widać i zaczął czytać. Najlepsza okazja żeby uzupełnić swoją wiedzę ściąganiem. Po pewnym czasie usłyszeliśmy z za gazety głos profesora. Wymieniając z nazwiska zwracał uwagę, przestań ściągać, schowaj książkę, zeszyt, nie zaglądaj do kolegi itp. Początkowo nie wiedzieliśmy co się dzieje, ale po chwili zauważyliśmy, ze profesor zrobił w gazecie palcem dziurę, przez która nas obserwował. Pewnie myślał sobie, oj dzieci chcecie nabierać starego pedagoga, który poznał wiele uczniowskich chwytów.

Profesor Janikowski Zygmunt.

Polonista, bardzo łagodny starszy pan. Bardzo dobrze znał materiał i zakres przedmiotu, którego
nauczał, nie dawał się nabierać i wyłapywał w klasówkach i wypracowaniach fragmenty żywcem przepisane z podręczników, lektur i bryków. Był jednocześnie wyrozumiały dla różnych naszych figlii wybryków.
Często robiliśmy taką zabawę. Gumkę, pojemnik na atrament w wiecznym piórze, którą można było kupić w każdym sklepie z materiałami piśmiennymi, naciągało się na kran i napełniało wodą tak, że powstawała
sporej wielkości „kiełbaska serdelowa”. Zaciskając gumkę u wylotu można było potem w czasie lekcji
trochę upuszczać i cienkim strumyczkiem polewać kolegów nawet w drugim końcu klasy. Kiedyś taką
„kiełbaskę” przyniósł na lekcję polskiego kolega Andrzej Zakrzewski. Profesor zauważył, że on czymś się
bawi pod ławką, podchodzi i mówi:
– Zakrzewski, co tam masz?
– Nic.
– W tej chwili pokaż!
Andrzej nie miał wyjścia, wyjął i pokazał.
– Oddaj mi to.
– Nie mogę panie profesorze.
– Oddaj natychmiast!
Tu Andrzej ze zrezygnowaną miną wręczył profesorowi „kiełbaskę”, ale gdy puścił koniec u wylotu efekt
był do przewidzenia. Profesor i kilku kolegów w pobliżu zostało nieźle opryskanych. Na profesorze nie
zrobiło to większego wrażenia, strzepnął tylko, czystą zresztą wodę i stwierdził.
– No tak, naprawdę nie mogłeś.
I dalej prowadził lekcję, jakby nigdy nic.

Pani profesor Gładkowska.

Uczyła nas chemii przed profesorem Tuzem, to była VIII-a klasa. Miała charakterystyczny sposób
wymawiania miękko niektórych końcówek, jakby z warszawskiego Powiśla, jak np. rurkie, probówkie itp.
Ponieważ te przyrządy na lekcji chemii były często wymieniane szybko przylgnęło do niej przezwisko
Rurka. Drugą charakterystyczną cechą było to, że bardzo często wtrącała jako łączniki, wyrazy znaczy się i mianowicie, na przemian tak często, że brzmiało to trochę śmiesznie. Oczywiście takiej okazji uczniowie nie przepuszczą, żeby sobie nie poużywać na belfrach. Było więc liczenie, ile razy wypowie znaczy się, a ile mianowicie. Potem robiono też zakłady, którego wyrażenia użyje więcej w czasie lekcji, a bywało, że czterdzieści do pięćdziesięciu razy każdego z nich. Chemii jednak nauczyła nas w dostatecznym stopniu.

Pan profesor Grzegorz Paszta.

Uczył nas geografii w VIII-j klasie. Przyjeżdżał do szkoły na motocyklu, jeśli dobrze pamiętam
markę, „ Sachs 96” o pojemności 96 ccm.. Wyglądał na nim trochę śmiesznie, więc była okazja żeby się
pośmiać. Ktoś ułożył nawet taki tekst: „Jechał Grześ przez wieś na dziewięćdziesiąt sześć”, który był
nieraz skandowany lub podśpiewywany, przeważnie przed lekcją kiedy profesor zbliżał się do klasy
.
Pani profesor Stanisława Balcewicz.

Była naszą wychowawczynią VIII-ej klasie. Uczyła nas też rosyjskiego od początku aż do matury.
Miała łagodne usposobienie, była pedantyczna co łatwo można było zauważyć w jej sposobie bycia. Była
sprawiedliwa, chociaż na początku miała jakieś niezbyt jasne uprzedzenie do naszej szóstki ze szkoły podstawowej Nr 9 na ul. Sobieskiego. To jednak szybko minęło i nawet nas lubiła. Jeśli chodzi o mnie to
dziwiła się skąd ja mam taki dobry akcent rosyjski, a ja po prostu w wieku lat pięciu bawiłem się z dziećmi Rosjan, którzy w 1939r. wprowadzili się do naszego domu w Łucku. Miałem z tego powodu pewne fory u pani profesor. Z powodu swojej pedanterii trochę krzywym okiem patrzyła na nasze figle i wybryki. Kiedyś kolega Krzysiek Wiklik coś nabroił co przekraczało jej wyobrażenie o dobrym zachowaniu. Pani profesor wykrzyczała mu:
– Wiklik, tatuś porządny, mamusia porządna, a synek takie fibździ-mibździ!
Po tym zabawnym incydencie Krzysiek otrzymał przezwisko „Fibździuchna”.

To teraz trochę o kolegach.

Andrzej Wojtal był wesołym kolegą, lubił robić różne zgrywy. To on by najczęściej inicjatorem
nadawania kolegom różnych przezwisk, pseudonimów czy przydomków. Robił to w tak wesoły, pogodny i niezłośliwy, a wręcz przyjacielski sposób, że trudno było mieć do niego o to pretensje. Mnie kiedyś ochrzcił przezwiskiem czajnik, nie wiem z jakiego powodu. Potem czajnik zmieni się w dzióbek, też nie wiem dla czego .Żywot obu tych przezwisk był krótki, Dla większości kolegów byłem jednak Mirek. To wyszło z mojego domu, jest to skrót od drugiej części mojego drugiego imienia, Krzesimir.

Krzysiek Wiklik, jego przezwisko Fibździuchna długo się nie utrzymało, nie zyskało popularności.
Natomiast popularny stał się i przylgnął do niego na trwałe przydomek Menus. Krzysiek nie używał nigdy mocnych tzw. „przerywników” czy „łączników”. Miał za to takie zawołanie „ o menu”, które w zależności od intonacji, barwy głosu i siły wypowiedzenia wyrażało zachwyt, zadowolenie, złość, wzburzenie a nawet wściekłość. Przydomek ten stał się tak trwały, że po prostu nie było Krzyśka tylko był Menus. Ostatnio jak rozmawiałem z nim przez telefon to przywitałem go spontanicznie, cześć Menusie.

Marek Michalak był cichym, spokojnym kolegą. Ciągle nucił jakieś melodie, najczęściej były to
fragmenty oper Moniuszki. Jego ulubionym i najczęściej nuconym utworem był mazur ze Strasznego
Dworu. Nucąc go starał się naśladować całą orkiestrę i to nieraz całkiem głośno. Zdarzało mu się nucić w
czasie lekcji, robił to podświadomie, w jakimś zamyśleniu. Wtedy otrzymywał uwagę – Michalak przestań grać.

Janusz Sieczko na jednej z pierwszych lekcji geografii, kiedy była mowa o różnych systemach i
konstrukcji map, został zapytany przez profesora Pasztę.
– Z czego składa się siatka geograficzna?
– Siatka geograficzna składa się z południków i, i z ...
Ktoś dowcipny podpowiedział – północników, a Janusz powtórzył.
– ...i z północników.
Było sporo śmiechu. Janusz oczywiście otrzymał przezwisko „Północnik”, ale niedługo ono się utrzymało.
Z Januszem i Bogdanem Kaczmarczykiem uczyliśmy się razem do egzaminów maturalnych.

Bogdan Kaczmarczyk to mój przyjaciel. Bardzo często coś razem robiliśmy, chodziliśmy i
spacerowali tak, że byliśmy nazywani „dwaj cywile”, a to za sprawą znanej lwowskiej przyśpiewki „O
północy się zjawili....”, którą nieraz podśpiewywaliśmy. Mam nawet zdjęcie Bogdana podpisane „na
pamiątkę cywilowi cywil”. Do egzaminów maturalnych uczyliśmy się w trójkę, Bogdan, Janusz i ja. Nasza matura była jakimś eksperymentem. Egzaminy ustne zdawaliśmy z sześciu przedmiotów codziennie jeden przedmiot, przez sześć dni, było to uciążliwe psychicznie. Mieliśmy za to podane zestawy pytań do każdego przedmiotu co było sporym ułatwieniem. Przygotowując się do egzaminu z biologii z trzydziestu zestawów opracowaliśmy trzy i Bogdan stwierdził, że ma już dosyć i że jutro tak idzie na egzamin. Na egzaminie wylosował pierwszy zestaw, zdał, a po wyjściu stwierdził - „ i poco ja się uczyłem jeszcze dwóch zestawów.

Janusz Hoffman, uczył się z nami, ale maturę zdał rok później. Grał na klarnecie, grywał na
wieczorkach tanecznych w ośrodku YMCA po drugiej stronie Alei NMP. Bardzo popularna była wtedy
melodia „La kuka radża” ( jeżeli to dobra pisownia). Janusz ją często nucił, wystukując na ławce ten
egzotyczny rytm. Oprócz grania na klarnecie Janusz miał jeszcze zdolności do rysunków , były to często
karykatury albo dowcipy rysunkowe. Kiedyś narysował wielką maszynę jadącą po polu, z komina walił
dym, przed nią rosło zboże, a z tyłu wylatywały gotowe chleby. Był to kombajn „co siece, miele, pice”.
Stasio Perliński przyszedł do nas w dziewiątej klasie i na dziewiątej skończył edukację u nas. To
był prawdziwy „model”. Dosyć popularny w tym czasie, a jednocześni napiętnowany przez tzw. czynniki,
był bikiniarski styl ubierania się. Bikiniarz nosił samodziałową marynarkę, krawat z namalowaną półnagą
dziewczyną z palmami w tle, przykrótkie wąskie spodnie, skarpetki w poprzeczna kolorowe paski i buty
„tyrolki” na grubej tzw. słoninie. Stroju dopełniał kapelusz z szerokim rondem. Fryzura, plereza zaczesana
z tyłu na jaskółkę i wzmocniona brylantyną, a z przodu nad czołem ułożona fala. Tak wyglądał ośmieszany amerykański styl życia, brakowało tylko Coca-coli. Stasio często tak się nosił i podobno często bywał na tzw. górce w I-ej Alei jako osoba do towarzystwa. Do szkoły Stasio przychodził z cienką teczką, aktówką, w której miał dwa grube zeszyty, jeden w kratkę, drugi w linie. Zeszyt w kratkę był z jednej strony do matematyki, z drugiej do fizyki, a w linie odpowiednio do polskiego i historii. W praktyce, przy wyjściu ze szkoły aktówkę z zeszytami zostawiał u pana woźnego. Na koniec roku Stasio miał na jedenaście przedmiotów dwa dostateczne, z wf-u i sprawowania, a dziewięć dwój. Nic dziwnego, że w dziesiątej klasie już nie spotkaliśmy się.


[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych