- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Wspomnienie Kazimierza Brauna

Autor: Cieślak Aleksander
Data dodania: 19.12.2015 15:46:58

Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Pan Profesor Kazimierz Braun ( absolwent z 1953 roku )przesłał do szkoły swoją najnowszą książkę - " Pamięć - wspomnienia". W pracy tej jest wiele wątków związanych z Częstochowa i LO im. H. Sienkiewicza.

A oto fragmenty dotyczące liceum i Częstochowy :

Częstochowa w 1946 roku
Od wiosny 1946 r. zamieszkaliśmy w Częstochowie w mieszkaniu służbowym Izby Przemysłowo Handlowej, na tym samym, drugim piętrze, co biura Izby, tylko po przeciwnej stronie klatki schodowej. Biura Izby zajmowały także całe pierwsze piętro kamienicy, która położona była
w samym centrum miasta. Od południa jej fasada i okna wychodziły na małą uliczkę Racławicką.
Po jej drugiej stronie nie było domów, tylko rozległy, zadrzewiony skwer z kościołem św. Jakuba
w środku. Kościół miał kształt i architekturę cerkwi. I rzeczywiście wybudowany został jako cerkiew przez Rosjan w ramach represji po powstaniu styczniowym. Poprzednio stał tam kościół katolicki, który Rosjanie zburzyli. W wolnej Polsce były plany przebudowy cerkwi, których z uwagi na wysoki koszt zaniechano. Od wschodu naszej kamienicy biegła ulica Kilińskiego.
Z okien naszego mieszkania od strony ulicy Racławickiej widać było korony drzew wokół kościelnego skweru. To jakoś łagodziło kontrast tego widoku z lasem, jeszcze niedawno stojącym za każdym oknem domu w Milechowach. Dopiero dalej była ruchliwa ulica – Aleja Najświętszej Marii Panny,
a z dwóch boków skweru również duże ulice – Kilińskiego i Dąbrowskiego. Nasze mieszkanie było spore: cztery pokoje, korytarz, łazienka, kuchnia z małą spiżarką. Było też wysokie. W każdym pokoju był piec na węgiel, podobnie jak piec w kuchni. Węgiel trzeba było przynosić z piwnicy, do której, po przywiezieniu „lorą’’, był zsypywany przez małe okienko. Przez pierwsze dwa lata naszego tam mieszkania do noszenia węgla na drugie piętro był ktoś wynajmowany.
Potem stało się to moim zadaniem na następne pięć lat.
Z klatki schodowej wchodziło się do dość długiego korytarza. Z jednej jego strony, na prawo
od wejścia ze schodów (prowadzących z podwórza), stała w nim wielka, piętrowa szafa zwana przez nas „ołtarzem mariackim”, z drugiej strony korytarz zamknięty był drzwiami prowadzącymi na drugą klatkę schodową, od strony ulicy Racławickiej, i dalej do biur Izby. Nieraz buszowaliśmy tam z Isią
po godzinach urzędowania. Po prawej stronie korytarza były trzy pokoje, po kolei – babuni; jadalny
i zarazem salon, w którym ja spałem, a dalej sypialnia rodziców, Terelizy i Isi. Po lewej była kuchnia, łazienka i czwarty pokój, w którym ulokowali się czasowo wujostwo Jasiowie Szymanowscy.
Ojciec zaprosił ich do mieszkania z nami, sprowadziwszy wuja Jasia do pracy w Izbie i na stałej wystawie Przemysłowo-Gospodarczej, która była agendą Izby. Zatrudnił go jako intendenta i szefa transportu Izby, złożonego z kolumny kilku ciężarówek amerykańskich: powojskowe studebakery, dodge, i jeszcze jakieś inne, oraz dwa samochody osobowe. Sam Jaś miał duży motocykl, na którym czasem mnie „woził” na tylnym siodełku. W ramach swoich obowiązków Jaś szybko wyremontował część wielkiego budynku tzw. „Koszar” na końcu ulicy Dąbrowskiego. Był to długi budynek, w którym w czasach zaborów były rzeczywiście koszary rosyjskie, a w dwudziestoleciu polskie. Ojciec postanowił urządzić tam dom pielgrzyma-jakże potrzebny w Częstochowie. Jaś nadzorował pracę i wygospodarował tam również jedną klatkę schodową na mieszkania dla pracowników Izby, w której zajął dla siebie i żony mieszkanie na parterze. Gdy Jasiowie przenieśli się do „Koszar”, Tereliza i Isia zamieszkały w pokoju opróżnionym przez nich
W Częstochowie na wiosnę 1946r. zostałem wysłany do szkoły. Była to tzw. „Ćwiczeniówka” przy liceum pedagogicznym. Mieściła się na ul. Jasnogórskiej, idąc od nas w przeciwną stronę niż Jasna Góra, blisko torów kolejowych. I ok. 10 minut na piechotę.
Rodzice zdecydowali, wedle mego wieku i przerobionego w Milechowach materiału, że pójdą od razu do czwartej klasy. Szybko okazało się, że nie mam najmniejszych trudności z przedmiotami humanistycznymi, ale za to braki w przedmiotach ścisłych. Dostałem z nich korepetytorkę, nauczycielkę z tej samej szkoły. Chodziłem do niej na lekcje codziennie po południu. Uzyskałem świadectwo ukończenia 4 klasy, nie pamiętam z jakimi stopniami, które zresztą były dla mnie nowością po domowej szkole milechowskiej, gdzie ich nie wystawiano i stopnie były tylko dwa: albo „dobrze”, albo „źle”, i to „źle” należało zaraz poprawić. Do końca szkoły jedenastoklasowej tak się już ciągnęło: piątki z polskiego, historii, geografii, także z biologii, rysunków, robót ręcznych, a kłopoty z matematyki, algebry, geometrii, fizyki i chemii.
Do „ćwiczeniówki” chodziłem przez następny rok szkolny (1946-1947) do piątej klasy. Potem do szóstej klasy. W roku szkolnym 1947-1948. Zgodnie z wprowadzonym wtedy systemem na tym kończyła się szkoła „podstawowa”. Potem były klasy 7,8,9,10,11. Do 7 klasy trzeba było zdać egzamin wstępny. Wiele szkół, byłych liceów, miało tylko te klasy wyższe.
Rodzice wybrali dla mnie „Sienkiewicza” - jedno z dwóch (obok „Traugutta”) najlepszych liceów. „Sienkiewicz” mieścił się w dawnym klasztorze, jego mury obejmowały kościół Najświętszej Panny Maryi. Tradycyjnie, wszyscy uczniowie przed lekcjami wpadali na chwilę do kościoła, przyklękali z tyłu na pacierz i biegli na lekcje. Cały stary budynek stał przy III alei NMP. Zdałem egzamin wstępny. Tam miałem chodzić do wiosny 1953.
Nie pamiętam wiele z pierwszych lat naszego powojennego rodzinnego życia w Częstochowie, po przyjeździe z Milechów. Życie toczyło się normalnie, z ojcem, bez jakiś braków materialnych. Odwiedzaliśmy często Milechowy, gdzie spędzaliśmy całe wakacje.
Ja sam, mimo wyprowadzki z lasu do miasta, mimo pójścia do szkoły nie pamiętam jakiejś zasadniczej cenzury w moim życiu. Ta nastąpiła z momentem aresztowania ojca. Choć już wcześniej pojawiły się oznaki zmian, czegoś złego. Ojciec o tym z dziećmi nie mówił, ale wiedzieliśmy przecież, że na wiosnę został wyrzucony z pracy. W Izbie Przemysłowo-Handlowej, gdzie był dyrektorem, i z wyższej szkoły Administracyjno-Handlowej, w której był dyrektorem. Ale nadal mieszkaliśmy tak jak mieszkaliśmy dotąd, chodziliśmy do tych samych szkół. Na wakacje 1948r. pojechaliśmy tak jak zawsze w czerwcu do Milechów. Jednak na sierpień rodzice wysłali Isię i mnie do Rabki, do sanatorium sióstr urszulanek. Pewnie abyśmy się nie plątali w domu i nie sprawiali kłopotów gdy-już o tym wiedzieliśmy-miało się pojawić w rodzinie nowe dziecko.
Dziecko, które otrzymało na imię Juliusz urodziło się w samym końcu sierpnia 1948r. w Milechowach. Zobaczyłem mojego małego brata niedługo potem w Częstochowie. I dalej życie toczyło się dla mnie bez zasadniczych zmian.

Lekkoatleta

Uprawianie sportu było dla mnie enklawą wolności. W czasie zawodów sportowych nikt nie mógł mi nic ująć z uzyskanego wyniku. Boisko było właściwie jedynym miejscem gdzie mogłem jakoś zaistnieć, wyszumieć się, przeżywać chwile radości. Sport był także zapomnieniem. Na bieżni nie myślało się o niczym innym niż o bólu mięśni, braku oddechu, a jedyną ambicją było dobiec do mety jak najszybciej, skoczyć jak najdalej, jak najwyżej. Na zawodach koncentracja przed skokiem, przed biegiem, wymiatała z umysłu wszystko inne. Brałem udział w zawodach lekkoatletycznych w Częstochowie. Jako reprezentant szkoły i, osobno, klubu „Ogniwo” jeździłem na zawody do Katowic (w 1953r., po śmierci Stalina przezwane „Stalinogród”) do Zawiercia, Zabrza, Bytomia, Chorzowa. Z klubu dostałem „kolce” - pantofle z kolcami dobrze trzymające się bieżni, oczywiście szutrowej. „Kolce” to była wielka nobilitacja. Nosiłem je z dumą zawieszone na piersiach na związanych sznurowadłach, chodząc na treningi. Biegałem sprinty indywidualne i w sztafetach, skakałem wzwyż, w dal, trójskok. Byłem dobry, ale wielkich wyników nie osiągałem. Nie miałem zapewne specjalnego talentu motorycznego. Raz zdobyłem mistrzostwo Częstochowy juniorów w skoku wzwyż.
Największym osiągnięciem na które zapracowałem-wraz z kolegami-było zakwalifikowanie się naszej sztafety klubowej w biegu ulicznym na 10km do zawodów w Warszawie, po wygranej w mieście, po zajęciu 3 miejsca na szczeblu województwa. To już była arena ogólnokrajowa.

Nauczyciele w ,,Sienkiewiczu”

Wielu z moich dobrych nauczycieli w ,,Sienkiewiczu’’ pamiętam. Kilku z nich było nauczycielami ,,przedwojennymi’’, co oznaczało, że byli kompetentnymi specjalistami w swoich dziedzinach, wielu w czasie wojny zapisało piękne karty w nauczaniu tajnym, jak, po pierwsze dyrektor Sobok.
Nauczycielką polskiego była miła, starsza pani nosząca się po staroświecku, zawsze z ogromną kokardą spinającą jej włosy z tyłu. Nie pamiętam jej nazwiska, ale pamiętam, że nazywaliśmy ją ,,Zośka’’. Raz stało się tak, że w ukropie jakichś bójek i krzyków, bo tak zazwyczaj wyglądała przerwa między lekcjami, ktoś krzyknął nagle ,,Zośka idzie!” Wszyscy rozbiegli się na swoje miejsca i już w tej samej chwili ,,pani od polskiego’’ pojawiła się w drzwiach klasy. Musiała usłyszeć ostrzegawczy okrzyk. Pewnie nie pierwszy raz zetknęła się z tym przezwiskiem. Zatrzymała się w wejściu. Popatrzała na nas jakoś smutno i powiedziała: ,,Wiem, wiem, że tak mnie nazywacie, ale raczej należało by mówić pani profesor’’. Zrobiło mi się bardzo głupio.
Coś takiego także pamiętam o panu Tuzie. Uczył chemii. Nazywaliśmy go ,,Tuz-kanarek’’. Nie wiem czemu. Był łagodny, nosił staroświecki zwiker, trochę się jąkał, chłopcy go prześladowali. Na dużej przerwie, gdy korytarzami przewalały się tłumy uczniów, któryś z nauczycieli pełnił zawsze dyżur pilnując porządku. Gdy był to pan Tuz, ulubionym sportem było podążanie za nim korytarzem, głośne zawołanie; ,,Tuz-Kanarek’’ i znikanie w tłumie. Pan Tuz rozglądał się bezradnie. Machał ręką. Były mi go bardzo żal. Ale sam tak wołałem. I nigdy nie stanąłem w jego obronie.
Pan Andrzej Chłap był historykiem. Miał świetną pamięć. Wykładał zawsze bez książki, czy nawet jakiejś kartki w ręku. Jego córka chodziła do liceum imienia Słowackiego, na tym samym poziomi co ja. Zawsze uprzedzała nas o zbliżającej się klasówce, a nawet posuwała się do podmienienia klasówek-kartkówek: gdy któryś z nas czuł, że napisał bardzo źle, natychmiast siadał i pisał nową wersję klasówki, posługując się podręcznikiem, dawał ją dziewczynie (nie pamiętam jej imienia), a ona po przyjściu ojca do domu ze szkoły zanim zabrał się do sprawdzania zadań, zmieniała mu w teczce złą kartkę na dobrą.
Fizyki uczył pan Tadeusz Seifried. Matematyki pan Zygmunt Przesłański,a potem pan Stanisław Wieruszewski, z ogromnymi wąsami. Chór prowadził Pan Edward Mąkosza. Francuskiego i rosyjskiego uczyła pani Chatrian, naturalizowana w Polsce Francuzka. Łaciny wysoki, łysy starszy Pan, którego nazwiska nie pamiętam, nazywaliśmy go ,,Rufus’’.
Byli też katecheci, ale już w 1949 roku religia została usunięta ze szkoły i od tamtego czasu chodziłem na religię do katedry. Lekcje odbywały się na plebanii, prowadził je poważny i przyjazny proboszcz ks.prałat Józef Chwistecki. W katedrze przyjąłem Sakrament Bierzmowania i imię Andrzej.
Gimnastyki i Przysposobienia Wojskowego uczył pan Aleksander Szyda, przedwojenny oficer, więzień oflagów; nosił się po wojskowemu, zielonych spodniach i krótkiej, brytyjskiej kurtce. W szkole grałem w siatkówkę (niezbyt dobrze), w koszykówkę (raz nawet w reprezentacji szkoły). Za radą pana Szydy zapisałem się do klubu sportowego „Ogniwo”, do sekcji lekkoatletycznej.

Koledzy w „Sienkiewiczu”

Klasy były duże. Trzy równoległe. Każda powyżej 30 uczniów. Pamiętam wielu kolegów. Więcej twarzy, mniej imion i jeszcze mniej nazwisk. Na każde półrocze i na koniec roku trzech z nas rywalizowało na szczycie listy klasyfikacyjnej: Andrzej Przewłocki, Janusz Bulski i ja. Przeważnie na mecie byliśmy właśnie w tej kolejności. Przewłocki był wysoki, nosił grube okulary. Był typowym „kujonem”, na pewno także myślicielem. Jego spojrzenie w tych okularach było jakby nieobecne. Zawsze przygotowany do lekcji. Zamknięty w sobie. Nigdyśmy się nie zbliżyli. Nie wiem, jak potoczyły się jego losy po maturze. Bulski, na odmianę, był niski, przysadzisty, żywy, błyskotliwy. Także nic nie wiem o jego życiu.
Miałem dwóch bliskich sąsiadów. Tomek Poros był klasowym elegantem. Mieszkał niedaleko na ulicy Kilińskiego. Jego ojciec miał dawniej sklep z fortepianami, potem upaństwowiony, oczywiście. Jacek Paciorkowski mieszkał tylko przejść podwórze, na ulicy Dąbrowskiego. Był świetnym matematykiem i miał ojca świetnego matematyka. Chodziłem do Jacka często wieczorem „odpisywać” zadania z matematyki, które już uprzednio pomógł mu rozwiązać jego ojciec. Nieco dalej, na ulicy Wolności, mieszkał Witek Rozmanit, też inteligent, syn samotnej pani dentystki – w klasie byli chłopcy z bardzo różnych środowisk. Witek był mężczyzną dużym i ciężkim. Może z tego powodu stale sobie coś łamał, bardzo często nosił rękę w gipsie na temblaku czy poruszał się o kulach.
Na gruncie sportowym kilku z nas traktowało treningi serio i doszło do dobrych wyników. Gwiazdą szkoły stał się Andrzej Krzystanek, młodszy ode mnie o rok. Już jako uczeń został wybitnym bramkarzem. Wysoki, ale nie nadmiernie, szczupły, o jasnych włosach, i twarzy wręcz dziecinnej – rzeczywiście przecież bardzo młody. Andrzej był zwinny, niebywale szybki, miał pewny chwyt i fenomenalny refleks. Obronił niejednego karnego. Jego silną broń stanowiły błyskawiczne wybiegi z bramki, nawet dalekie, którymi uprzedzał napastników przeciwnika. wzorowałem się na nim gdy grałem na bramce w szkole – ale on był prawdziwym zawodowcem (oczywiście, wtedy zawodowego sportu nie było), a ja tylko amatorem. Krzystanek najpierw siedział na ławce rezerwowych w drugoligowej „Skrze” (zamienionej wtedy na „Ogniwo”), a potem wszedł do pierwszej drużyny, na miejsce słynnego w Częstochowie bramkarza Borowieckiego, stanowiąc jego przeciwieństwo - Borowiecki był potężnie zbudowany, nieco przygarbiony, twarz miał ponurą, wyskakując do piłki przewracał napastników samą masą swego ciała.
Zdzisiek Czyż, mój kolega z klasy, bokser wagi ciężkiej, był sportowo jeszcze wyżej niż Krzystanek, jako członek wysoko notowanej, pierwszoligowej drużyny bokserskiej BBTS (Bielsko-Bialskie Towarzystwo Sportowe); w ramach „upaństwowienia” BBTS stał się „Gwardią”. Częstochowa nie miała drużyny w pierwszej lidze bokserskiej, więc z jednej strony, Zdzisiek nie był w mieście znany (nie było przecież telewizji!), a z drugiej strony, pozwalało mu to ukryć swe boksowanie. Bo były wtedy jakieś przepisy0przepisy systemu totalitarnego, w którym wszystko było reglamentowane i kontrolowane-że uczeń nie miał prawa publicznie występować na ringu. Zdzisiek walczył więc pod jakimiś pseudonimami, często zmienianymi. Mimo tych pseudonimów wszyscy wiedzieli, że to właśnie on, i bylibyśmy z niego strasznie dumni. Co tydzień brakowało go w szkole w sobotę, bo wyjeżdżał na mecze (wtedy w sobotę były normalne lekcje), i co poniedziałek przynosił z domu usprawiedliwienie nieobecności „z powodu choroby”, „z powodu pogrzebu dziadka”, czy coś takiego. Nieraz zjawiał się z twarzą mocno posiniaczoną. Szkoła patrzyła na to przez palce-pewnie w ramach ogólnej kultury oszukiwania władz, wymijania zarządzeń.
Jacek Bieszczanin, Jurek Domański byli lekkoatletami. Jacek był sprinterem. Jurek średniodystansowcem. Ponieważ ja uprawiałem lekkoatletykę, razem trenowaliśmy w klubie „Ogniwo”, razem jeździliśmy na zawody. Byliśmy tak blisko, że mama pozwoliła mi zaprosić ich na wakacje do Milechów, jednego roku Jacka, następnego Jurka. Biegaliśmy po lesie. Na przyjazd Jacka zbudowałem za gajówką skocznię. Rozbieg do skoku w dal biegł po płaskim, ale do skoku wzyż nie można było w istniejącym terenie wytyczyć rozbiegu inaczej niż lekko pod górkę. Z tego powodu rozbieg był wolniejszy i to obniżało wyniki. Jacek zachęcił mnie też do tenisa. Graliśmy na otwartych kortach w parku, bo gdzie indziej trzeba by płacić. Zawsze był ode mnie lepszy. Grałem potem w tenisa-z przerwami-aż do czasów poznańskich., gdy skaleczyłem się poważnie w dłoń na budowie (będę jeszcze o niej mówił) i odłożyłem rakietę. Po latach dopiero, we Wrocławiu, starałem się do tenisa zachęcić Grzegorza, ale jego to nie wciągnęło, a mnie brakło czasu. I znów po latach, już w Ameryce, odbijaliśmy trochę piłki z Justyną.

Matura
Maturę miałem zdawać na wiosnę 1953r. Już na wiele miesięcy przed tym, pamiętam, chodziłem po Częstochowie, patrzyłem na ludzi. Zastanawiałem się: kto jest po maturze, a kto nie. Matura wydawała mi się jakąś bardzo wysoko zawieszoną poprzeczką. Bałem się, że nie przeskoczę. Choć przez całą szkołę, mimo poświęcania wielkiej ilości czasu na treningi, stopnie miałem dobre.
Na wiosnę namawialiśmy się w małej grupie kolegów i koleżanek na nocne uczenie się. Zbieraliśmy się po południu w czyimś domu, za zgodą rodziców-gospodarzy, którzy z reguły częstowali nas kolacją. i uczyliśmy się razem do następnego dnia, niewyspani, nieprzytomni, musieliśmy iść do szkoły i odsiadywać, a raczej przesypiać lekcję. Ostatecznie, wydawało mi się, że jestem dobrze przygotowany.
Pisemna matura była z polskiego i matematyki. Polski poszedł mi gładko. Matematyka, jak po gruzie. Ale zrobiłem zadania sam. A był w „Sienkiewiczu” taki rytuał, że gdy już zadania zostały napisane na tablicy w auli (gdzie siedziały razem wszystkie trzy kończące klasy, w sumie około stu osób), to pod okna, położone na parterze, podkradało się kilku odważnych kolegów z klasy dziesiątej, spisywali zadania, przynosili do jednej z klas, w której nauczyciel matematyki rozwiązywał je na tablicy. Ze dwudziestu uczniów przepisywało je na małe kartki – ściągi. Zanosili je do stołówki, gdzie matki przygotowywały drugie śniadanie. Wkładały ściągi w bułki. W pisaniu matury nie było przerwy, ale około godziny 11.00 grupa mam wkraczała do auli i rozdawała kubki gorącego mleka oraz bułki, w których były ściągi. Teraz wszystko zależało od sprytu piszących – żeby przepisać rozwiązania ze ściągi, nie dać się złapać i szybko podać ściągę dalej, co było honorowym obowiązkiem. A nieustannie byliśmy pilnowani. Ściągi rozchodziły się po całej auli, ale jednak nie docierały do każdego.
Do mnie ściąga z matematyki nie dotarła. Musiałem rozwiązać zadania sam. Szło mi ciężko i gdy musiałem wreszcie oddać złożoną w pół dużą kartkę, bałem się, że narobiłem wiele błędów. Jednak – nie. Po piątce z polskiego dostałem tróję plus z matematyki i mogłem zdawać egzaminy ustne: znów polski i matematyka, a do tego historia i biologia. Tematy się losowało. Pamiętam, że z mojej – najsłabszej zawsze – matematyki, wylosowałem temat numer jeden. A ten przerabiało się przy powtórkach wielokrotnie. Nie miałem problemu. Po paru dniach ogłoszono, że maturę zdałem.
I potem było to – dla mnie pamiętne, zapamiętane aż do dziś – rozdanie świadectw. Najpierw jakieś przemówienia, jakieś nagrody, oczywiście, nie dostałem żadnej, czego się z resztą spodziewałem. Potem na scenę auli wszedł dyrektor szkoły. Ktoś podał mu kolejne świadectwa. On wyczytywał imię i nazwisko, uczeń wchodził schodami na scenkę, od prawej strony (patrząc z sali), podchodząc do dyrektora, który mu wręczał świadectwo i podawał rękę, a potem schodził ze scenki schodkami lewą stroną.
Gdy schodziłem po tych schodkach, spojrzałem, wiedziony ciekawością, na swoje świadectwo. I pamiętam, ten moment, ułamek sekundy. Spojrzałem i pomyślałem: nie moje. Zatrzymałem się na schodkach. Tak, doprawdy tak, przez sekundę pomyślałem, że to nie moje świadectwo. Bo poza polskim, z którego stopień był „bardzo dobry”, były tam same „dostateczne” oraz jakiś dziwny stopień z zachowania, nie pamiętam jego nazwy, ale w każdym razie nie „bardzo dobry”. I przez tę jedną sekundę, no, może trzy, myślałem, że to nie moje świadectwo, że nastąpiła pomyłka. Naprawdę! Pobiegłem oczami w górę karty. Było tam moje imię i nazwisko. Ruszyłem w dół schodków.
Nie mogli mi dać innego stopnia z polskiego, no, nie mogli, ale z innych przedmiotów dla „syna wroga ludzi” nie było innego stopnia niż „dostateczny”, a ze „sprawowania” jakiś obniżony.


[Komentarze (1)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych