- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Wspomnienia Gołąbka Stefana

Autor: Gołąbek Stefan
Data dodania: 17.11.2007 13:34:10

Wspomniena spisane z tej książki
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Wspomniena spisane z tej książki

Po wakacjach przenoszę się na dalszą naukę do Liceum Henryka Sienkiewicza w Częstochowie w III Alei NMP, ze względu na wyższy poziom nauczania i lepsze dojazdy do domu. Dalszą naukę kontynuowałem już w klasach młodzieżowych i zamieszkałem w Internacie ZNP w Częstochowie przy ulicy Katedralnej 9. Kierownikiem internatu był Pan Stanisław Jędrusik były senator II RP. Rozmowy z nim były ciekawe, a Czasami zbyt frywolne. Nic dziwnego był masonem i ,,zaszczepiał” w naszych umysłach socjalizm.
Tu w Częstochowie zapisałem się natychmiast do Hufca Morskiego – Ligi Morskiej nie rezygnując z mojej ukochanej marynarki, pływania po całym świecie. Teraz zaczynałem zupełnie nowy okres nauki w moim życiu. Uczyłem się wśród znacznie młodszej i lepiej przygotowanej młodzieży do wyższego poziomu nauczania. Musiałem wiele nadrabiać, aby wyrównać braki mojej wiedzy z okresu okupacji. W internacie były zupełnie inne warunki, jak u Babci w Wieluniu. Nie mogłem uczyć się i czytać po nocach, bo było to wbrew regulaminowi. Była tu surowa dyscyplina. Obwarowana regulaminami. Jednak z czasem przestawiłem się na te warunki, tym bardziej, że spotkałem przemiłe towarzystwo, poczynając od Andrzeja Adamskiego, którego znałem jeszcze z Waleńczowa, syna pani kierowniczki. Wśród nowych kolegów poznałem bardzo zdolnych uczynnych, takich jak; Zdzisław Migalski, Jan Pytel, Jerzy Miłoch, czy Zdzisław Szajnerman i wielu innych. Były również i koleżanki; Kalina Jędrusik, Maryla Miłoch, Zosia Cyprys i inne. Bardzo mile wspominam moja pierwszą miłość Danusię Szymańską, też córkę nauczycielki wiejskiej.
Ze szkoły to z wyrazami uznania wspominam mojego Wychowawcę Pana Markowskiego, profesora chemii ze Lwowa. Jego wspaniała wiedza, a przede wszystkim praktyczne ćwiczenia pozwalały mi opanować chemię nieomal na całe życie. Z chemią od tej pory nigdy nie miałem kłopotów, a nawet na Politechnice bez większego wysiłku uzyskiwałem bardzo dobre oceny. Wspominam również Nauczyciela języka polskiego Pana Wójcickiego, który nauczał również w Liceum Żeńskim im. Juliusza Słowackiego. Już wówczas potrafił stworzyć teatr szkolny, gdzie koleżanki i koledzy, pod Jego reżyserią przygotowywali inscenizację poszczególnych okresów Literatury polskiej. Poza tym bardzo często jeździliśmy z nim do Opery do Katowic lub uczęszczaliśmy na przedstawienia teatru częstochowskiego.
Nauczyciel matematyki i astronomii Pan Zeigfryd, który mimo iż był ułomny zawsze posiadał świetny humor i był doskonałym pedagogiem, jaki i wielu innych. Uwielbiałem lekcje astronomii, a szczególnie zajęcia praktyczne, które odbywały się w Obserwatorium Astronomicznym, położonym w parku, na wzgórzu Jasnej Góry. Tu po raz pierwszy w życiu obserwowałem przez lunety mikroskopu astronomicznego: powierzchnię Księżyca, czerwonego Marsa, a nawet gwiazd z konstelacji Oriona, Plejad i dobrze mi znanego Wielkiego Wozu z gwiazdą polarną.
Moje największe sukcesy odnosiłem u Profesora muzyki Pana Mąkoszy za śpiew w chórze szkolnym. Szczególne uznanie miałem u panów Nauczycieli rysunku i prac ręcznych, których nazwisk nie pamiętam, za wykonywane rysunki i prace ręczne. Trochę gorzej wspominam Panią „Jadzię” Nauczycielkę fizyki, u której początkowo miałem dobre oceny. A po wstąpieniu do ZWM ledwo, ledwo lądowałem na trójkę. Teraz po latach doskonale ją rozumiem: Pani Jadzia była uczestnikiem Powstania Warszawskiego i członkiem Armii Krajowej. Nie dziwię się Jej, że po założeniu koła ZWM w naszej szkole całkowicie straciłem u niej mir i zaufanie. Ona dobrze wiedziała czym pachnie PRL.
Przypominam sobie wielu moich kolegów z tego okresu: Stanisław Gołąb, Jan Święć, Szymczyk, Kozera, Kazanowski, Lechowicz, Kołaczyk- wójt klasy, oraz wspominany Z. Szajnerman i wielu innych.
Z tamtych lat wspominam wycieczkę z Zakładu w Krzepicach, gdzie pracowała moja Siostra Marysia. Była to wycieczka do Oświęcimia. Tu przeżyliśmy ogromny szok w tej „Fabryce śmierci”, gdzie ludobójcy, zbrodniarze wszechczasów Niemiec- hitlerowskich masowo mordowali: Polaków, Żydów, Cyganów i nieomal wszystkie Narody Europy i Świata.
Do dzisiaj pamiętam; baraki śmierci, krematoria, dziesiątki tragicznych zdjęć, a szczególnie nagromadzonych szczątków kości ludzkich, czaszek, hałdy ściętych włosów, stosy protez, okularów, przyborów toaletowych i ogromne ilości lasek i kul inwalidzkich itp. Ci „nadludzie”- ludobójcy niemieccy, wywozili całymi pociągami zrabowane swoim ofiarom przedmioty do raju: Deutschland uber Welt. Jakie to szczęście od Boga, że nie wygrali wojny. To byłby nasz koniec, a szczególnie Polaków- Słowian i innych Narodów.
Pierwsze wakacje w Dankowicach były cudowne: nareszcie po dwóch latach po wojnie wrócił do nas Ojciec. Był na leczeniu w szpitalu Misji Watykańskiej w strefie okupacyjnej USA koło Stutgardu. Kiedy w maju 1945 roku Amerykanie wywozili więźniów obozu koncentracyjnego w Dachau, Ojciec był bardzo poważnie chory; miał tyfus, czerwonkę i ważył zaledwie 40kg. Leżał jako „muzułmanin” niezdolny do samodzielnego chodzenia w oczekiwaniu do spalenia w krematorium. I tu ogromny paradoks; te choroby uratowały Go przed najedzeniem się i w efekcie skrętem kiszek- natychmiastową śmiercią. Tak zginęło wielu więźniów obozu koncentracyjnego w Dachau, ponieważ Amerykanie jako pierwszy wyzwalali ten obóz, nie mieli doświadczenia. Nie zdawali sobie sprawy, że ci ludzie tak gwałtownie rzucą się na jedzenie, które najczęściej powodowało ich śmierć.
Ojciec wrócił do Ojczyzny Polski w pierwszych dniach lipca 1947 roku. Pierwszym prezentem jaki otrzymałem od Ojca był amerykański mundur oficerski wraz z koszulką, krawatem. To było moje pierwsze porządne, a nawet eleganckie ubranie męskie w moim życiu. Jednak najważniejsza była radość i wręcz zaskoczenie, iż po dwóch latach od zakończenie drugiej wojny światowej, całkowitego milczenia i braku wiadomości, Ojciec wraca żywy, zdrowy i w doskonałym humorze. Mój Ojciec jak kiedyś przed wojną był też doskonale ubrany, ale nie dało się ukryć, że bardzo poważnie się postarzał i zmienił.
Jednak nie przestał jak zawsze politykować, zapraszać do domu przeróżnych gości, organizować PPR i włączył się do budowy nowej Polski.
Ja w tym czasie napisałem list do Kaliny Jędrusik, która była na wakacjach u Ojca w ich domu rodzinnym w Kłomnicach koło Radomska. Moja sympatia Danusia mieszkała bardzo blisko Kaliny w Gidlach z drugiej strony Radomska. Po otrzymaniu odpowiedzi natychmiast udałem się do Kaliny i wspólnie udaliśmy się z wizytom do Danusi. Był to ogromny niewypał. Po pewnym czasie oczekiwania u jej mamy nauczycielki wiejskiej, boso i w zapasce, ale z kozą wróciła moja Danusia. Była ogromnie speszona i prawie że oburzona, bardzo szybko zakończyła naszą wizytę.
Pamiętam jak wracaliśmy już po zachodzie słońca z Kaliną, która opowiadała mi o swojej również nieszczęśliwej miłości. Zakochała się w naszym koledze Cezarym Sukienniku, byłym partyzancie, który z wydziału wieczorowego mojej szkoły bardzo często wracał pijany. W tamtych czasach na wieczorówkach część uczniów na lekcjach grała w karty i piła alkohol. Były to efekty wypaczeń wychowawczych okresu okupacji niemieckich. Rozpijania i ogłupiania Narodu Polskiego, a szczególnie Jego młodzieży. Wracaliśmy z Kalina użalając się nad naszymi niepowodzeniami miłosnymi i bardzo niewiele nam brakowało do zostania kochankami. Po powrocie do Dankowic opowiadałem o tym mojej Matce, która przerażona ostrzegła mnie przed miłości z Kaliną Jędrusik podając mi przysłowie, że miałbym żonę, która „zapala Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Jakie szczęście, że tak niemrawo się do niej zabierałem… Po latach doceniłem mądrość życiową mojej Matki, która nie tylko mnie kochała, ale potrafiła chronić przed grożącymi niepowodzeniami.
Resztę wakacji spędziłem w Dankowicach, w większości prawie że nad rzeką razem z Ojcem, który opowiadał mi o okrucieństwie i tragediach, które przeżywał w obozach koncentracyjnych. Do Polski wrócił pełen werwy i nadziei budowy w niej „szklanych domów”- Socjalizmu wydaniu Polskim. Ojciec był zawsze dla mnie najwyższym autorytetem i dlatego też wstąpiłem do ZWN. Pod koniec wakacji wybraliśmy się z moim kuzynem Stanisławem Zawadą na wycieczkę do Gdyni. Jego ojciec a mój Wujek był kierownikiem pociągu relacji Częstochowa-Gdynia i jechaliśmy razem z nim w przedziale służbowym, a w Gdyni spaliśmy w Noclegowni PKP… Tydzień wspaniałych wakacji prawie że darmowych spędzaliśmy głownie na plaży Gdyni, Sopotu i Helu. Ten cały okres żywiliśmy się wyłącznie wędzonymi dorszami i chlebem, a rano i wieczorem popijaliśmy czarną kawę, której było pod dostatkiem w Noclegowni PKP. Zwiedzaliśmy bardzo dokładnie port i marzyliśmy, aby zaciągnąć się na któryś z przycumowanych do nadbrzeży statków. W tym czasie w Gdyni panował ogromny ruch, do portu zawijały statki bander nieomal z całego świata. Tu postanowiliśmy, że dołożymy wszelkich starań, aby zostać marynarzami polskiej floty handlowej, a nawet na początek marynarki wojennej.
Po wakacjach już w drugiej klasie liceum o kierunku matematyczno-fizycznym dużo czasu poświęcałem na naukę. Jednak życie w internacie, a szczególnie koleżanki i koledzy nie pozwalali, aby zostać molem książkowym. Urządzaliśmy ciągle jakieś spotkania, wycieczki, a do tego jeszcze dochodziły zajęcia sportowe itp. Zapisałem się do sekcji zapaśniczej, a następnie bokserskiej ze względu na najlepsze warunki fizyczne jakie reprezentowałem w mojej klasie. Jednak największym złodziejem czasu okazały się „randki”, spacery z Danusią w towarzystwie Kaliny, Maryli i kolegów, a to nie odbyło się bez ofiar. Na półrocze jak grom z jasnego nieba spadła na mnie na mnie ocena niedostateczna z fizyki- prezent od Pani „Jadzi”. Pamiętam jak Mama wróciła z wywiadówki z płaczem, że grozi mi nie dopuszczenie do matury. Mój Ojciec, który w zasadzie tylko dwa razy w życiu mnie ukarał- uderzył, natychmiast kazał mi wyciągnąć ręce przed siebie. Podszedłem bardzo wystraszony oczekując na tęgie lanie. On tymczasem kazał mi obrócić ręce dłońmi do góry i powiedział; „Franiu- nie płacz, zobacz jakie on ma wielkie ręce! On z tymi rękami nie zginie w życiu, może być stolarzem, kowalem itp.” To była cała rozmowa mojego Ojca. Bez bicia, kazań, wymówek, ale konkretna prawie że już decyzja. Wiedziałem, że mój ojciec nie rzuca słów na wiatr. Bojąc się o ich zrealizowanie, natychmiast przysiadłem fałdów i w ciągu dwóch tygodni zlikwidowałem dwóję. Od tej pory zacząłem bardzo intensywnie przygotowywać się do matury.
Pamiętam jak rok wcześniej w klasie pierwszej też narobiłem mojej Mamie wiele kłopotów, ponieważ wyrzucono mnie ze szkoły za psikusy, a w zasadzie nieomal spalenie pracowni robót ręcznych. Na zajęciach robót ręcznych z których miałem najwyższą notę w klasie za wykonanie modelu okrętu ORP Błyskawica, szukałem sobie dodatkowych zajęć. Na środku pracowni stał piec żelazny, w którym w okresie zimowym paliliśmy trocinami, wiórami, odpadkami drzewa. Naładowałem pełny piec, a następnie podkusiło mnie licho, aby włożyć miedzy piec i rurę tafle szkła. Zrobił się ogromny słup dymu i ognia, któremu towarzyszył krzyk i ucieczka całej klasy przez okna na III Aleję NMP. Pamiętam, że zdążyłem jeszcze jako ostatni wyciągnąć to fatalne szkło. Po dziesięciu, piętnastu minutach chmury dymu opuściły pracownie wydostając się przez otwarte okna, a po chwili normalnie już przez rurę i komin. Wtedy stała się rzecz straszna, nasz spokojny starszy Pan Nauczyciel robót ręcznych dostał ataku wściekłości. Jego początkowe przerażenie ustąpiło ale sprowadził Pana Dyrektora Saboka i razem zagrozili rozwiązaniem klasy. To groziło komisyjnymi egzaminami ze wszystkich przedmiotów dla całego stanu klasy. Wszyscy stali w dwu szeregu przed nimi i panowała tak cisza, że muchę można było usłyszeć. Wówczas wyszedłem przed szereg i zameldowałem; panie Dyrektorze to ja paliłem w piecu i w czasie ładowania opału wleciał mi kawał szkła i o mało co nie spowodowałem pożaru. Pan Dyrektor natychmiast zawiesił mnie w prawach ucznia i kazał stawić się z rodzicami. Po kilku dniach, na szczęście skończyło się wszystko dobrze. Po rozmowie Mamy z \panem Dyrektorem, przebaczył mi ten występek najprawdopodobniej ze względu na brak Ojca, który w tym czasie jeszcze nie wrócił z obozu koncentracyjnego.
Miałem też kłopoty w internacie z Panem Kierownikiem Jędrusikiem. W czerwcu 1947 roku na zakończenie roku szkolnego postanowiliśmy z moimi kolegami urządzić; Dziady część V! Polegało to na zorganizowaniu przyjęcia z alkoholem i małej potańcówce z naszymi koleżankami, a o godzinie 24 urządzeniu widowiska typu niespodzianka. Na balkonie drugiego pietra stały.
cdn....


[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych