- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Wspomnienia Sejfryda Władysława ( matura 1959 r. )

Autor: Cieślak Aleksander - opracowanie
Data dodania: 17.11.2007 11:08:22

Klasa 10 - rok 1958
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Klasa 10 - rok 1958

Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Balcewicz Stanisława
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Balcewicz Stanisława

Nr 1
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 1

Nr 2
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 2

Nr 3
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 3

Nr 4
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 4

Nr 5 - prof. Frączyk
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 5 - prof. Frączyk

Nr 6
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 6

Nr 7  - dyr. Sabok
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 7 - dyr. Sabok

Nr 8   - Zjawiony Jordan
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 8 - Zjawiony Jordan

Nr 9 - Wojciech Popko
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 9 - Wojciech Popko

Nr 10
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Nr 10

Moje wspomnienia o nauczycielach Liceum im. H. Sienkiewicza będą miały raczej charakter wesołych historyjek i anegdot. Swoją edukację w tej szkole rozpocząłem w 1948 roku, najpierw była to nauka w szkole podstawowej, a następnie w tym samym budynku w szkole średniej.
Początek miał miejsce w Szkole Podstawowej nr 25. Mówiło się o niej: szkoła Pani Dziubowej. Po roku nauki rodzice przenieśli mnie do Szkoły Podstawowej i Liceum im. H . Sienkiewicza. W sumie spędziłem tu prawie 11 lat.
Moim wychowawcą w liceum był profesor Stanisław Wieruszewski nazywany przez uczniów ,,sumem” z powodu posiadanych wąsów, później profesor Zygmunt Janikowski zwany ,,wujkiem”, a następnie profesor Kazimierz Ostrowski, który uczył nas przysposobienia wojskowego. Był wychowawcą bardzo sumiennym i obowiązkowym. Niezależnie od swojej pracy dydaktycznej wykonywał różnego rodzaju prace plastyczne, liczne wystawy i dekoracje. Miał tysiące pomysłów i co najważniejsze konsekwentnie je realizował, a przy tej okazji angażował młodzież do tych prac. Do swojej pracowni przyprowadzał dwóch- trzech chętnych uczniów, którzy w przygotowanych wcześniej gipsowych formach wyklejali różnej wielkości harcerskie krzyże, godła- orły itp. prace. W tejże małej pracowni stała mała kuchenka elektryczna, na której grzało się klej z mąki i wody. Pamiętam, że kiedyś polecił mnie i koleżance z klasy (tzw. klejkarzom) podgrzewać na tej maszynce klej w metalowym naczyniu wielkości dwulitrowego garnka, poczym udał się na lekcje. Po kilkunastu minutach profesor wbiegł do naszego pomieszczenia, bez słowa chwycił metalowe naczynie z klejem i odstawił na bok, po czym zawartość przelał do innego naczynia. Był to już stary, zwykły garnek metalowy. Początkowo zdezorientowani nie wiedzieliśmy, o co profesorowi chodziło. Po chwili sprawa się wyjaśniła. Wspomniane wcześniej ,,naczynie” okazało się łuska armatnią chyba z haubicy, w której mogła być czynna spłonka. Na szczęście była ona wcześniej usunięta i zagrożenia nie było. Emocje opadły i mogliśmy dalej kontynuować swoje prace.
Utkwiło mi także w pamięci zdarzenie z lekcji profesora Pawlickiego. Podobnie jak większość nauczycieli miał on nadany przez uczniów pseudonim. Cała szkolna brać mówiła na niego Rufus. Na początku lekcji, zaraz po wejściu profesora do klasy, wszyscy na stojąco witaliśmy go wierszykiem: ,, Witamy pana profesora od języków klasycznych, robót ręcznych i rysunków technicznych!”, choć tak naprawdę uczył głównie języka rosyjskiego i łaciny. Po tym przywitaniu klasa grzecznie siadała, ale po chwili zaczynała rozrabiać. Naszą ulubioną zabawą często było nieoczekiwane rzucanie doniczką z ziemią i kwiatkami do kolegów. Polegała ona na tym, że dany uczeń brał gliniana doniczkę, rzucał w kierunku kolegi, równocześnie go ostrzegając. Tamten musiał wykazać się refleksem i złapać doniczkę. Ale bywało i tak, że doniczka spadała na podłogę, roztrzaskując się na drobne części. Kiedy skończyły się doniczki, zaczęliśmy rzucać związanymi trampkami. Zasada rzutu i łapania pozostawała bez zmian. Raz trampki spadły wprost na zeszyt naszej koleżanki Marysi Miśniakiewicz. Była to nad wyraz spokojna istota, cicha klasowa myszka. Ale kiedy trampki wylądowały na jej zeszycie i zrobiły dość znaczny ślad, Marysia nerwowo nie wytrzymała, chwyciła trampki i odrzuciła je przed siebie; traf chciał, że w kierunku katedry. Jak się można było spodziewać, związane trampki wylądowały tuż przed profesorem Pawlickim. Ten też nerwowo nie wytrzymał, chwycił trampki w ręce i głośno zapytał:- Kto rzucił tymi trampkami? –Ja, panie profesorze. Profesor nie był zdziwiony, był wprost zaszokowany. A nasza Marysia stała cichutko i wpatrywała się to w klasę, to w profesora. A my patrzyliśmy na to wszystko najbardziej niewinnym spojrzeniem z możliwych.
Inną przygodę przeżyłam z moim bliskim kolegą Mateuszem Karczewskim. Pamiętam, jak raz po kryjomu przyniósł do szkoły niewielką pięciocentymetrową świece dymną, przekonując mnie, że to na owady. Postanowiliśmy zapalić ją w ubikacji, chcąc się przekonać jaki będzie efekt. Sądziliśmy, że powstanie trochę dymu i to wszystko, ale nie doceniliśmy, że w takiej małej masie może tkwić wielka możliwość. Jakież było nasze zdziwienie, jak po chwili całą toaletę, a następnie korytarz pokrył jasny, gęsty dym. Widoczność na korytarzu spadła do zera. Brak widoczności przeplatał się zapachem azotoksu. Zaraz też zjawili się: dyrektor Sabok i woźny. Dzięki temu, że widoczność była mocno ograniczona, nie zauważyli jak zmykamy po kryjomu do klasy. Widział nas tylko jeden kolega z klasy równoległej (prawdopodobnie późniejszy ksiądz), ale nie wydał nas przed dyrektorem. Taka to była wtedy nasza zwykła solidarność uczniowska.
W tym czasie funkcje głównego woźnego szkoły sprawował ,,Dziadek”- tak go zwaliśmy- niski, krępy, ale bardzo energiczny mężczyzna. Zazwyczaj chodził po korytarzach, obserwował, co się dzieje w budynku szkolnym, doglądał też palenia w piecach. Zaabsorbowany pracą głębi szkoły zmuszony był odejść nieraz od dzwonka i zegara, który dyktował nam czas lekcji. Wtedy, jak widzieliśmy, że niema nikogo w pobliżu szybko przesuwaliśmy wskazówki zegara do przodu o kilka lub kilkanaście minut i w ten sposób skracaliśmy lekcje. Powodowało to często duże zamieszanie, wybiegał z kancelarii dyrektor, protestował, ale siła rzeczy musiała być niekiedy dłuższa przerwa.
Wychowanie fizyczne prowadził z nami profesor Szyda. Nazywaliśmy go ,,Szpilorem”. Zawsze gdy przebieraliśmy się na lekcje WF-u śpiewaliśmy głośno, tak aby słyszał: ,, Miała baba szpilora”. Oczywiście słyszał doskonale nasze przyśpiewki, zdawał sobie też sprawę, że śpiewamy o nim. Nie robił sobie zbytnio nic z tego, tylko wracał do zajęć.
Fizyki w szkole nauczał młody, tuż po studiach profesor Grzyb. Czasami do szkoły przyjeżdżał nowym zielonym motocyklem i zostawiał go na dziedzińcu szkoły. Orientowaliśmy się, że pożycza go od znajomego. Kiedyś zjawił się też podczas długiej przerwy. Wielu z nas oglądało z zainteresowaniem pozostawiony motor. Zanim profesor wrócił, koledzy z klasy zdążyli włożyć pod fajkę od świecy, kawałek gumki do wycierania błędów w zeszycie. Czekaliśmy na to co będzie się działo. Profesor wrócił i próbował uruchomić silnik, a ten w żaden sposób nie chciał odpalić. Po chwili zaoferowaliśmy nasza pomoc, twierdząc, że jak popchamy to zapali. Pchaliśmy na zmianę po kilku, aż do momentu, kiedy gumka na świecy uległa przepaleniu i silnik został uruchomiony. Pomoc okazała się skuteczna a duma nas rozpierała.
Fizyki uczył nas profesor Zygmunt Przesłański, spokojny, zrównoważony, lubił nieraz się uśmiechnąć. Kiedyś, w czasie przerwy zapytał nas o zapałki. Oczywiście każdy twierdził, że nie ma , nikt nie chciał się przyznać. Kto wyjąłby zapałki, to mogłoby to świadczyć, że pali papierosy. W tej sytuacji profesor odwrócił się tyłem do nas, wystawił rękę a zapałki wylądowały na jego dłoni.
Jak już jesteśmy przy paleniu, to przypominam sobie wchodzącego do toalety profesora Chłapa oznajmującego donośnym głosem: „Uwaga! – Bo wchodzę!”. Profesor miał swoje surowe zasady, był wymagający, stanowczy i nieugięty. Te cechy, być może nabył walcząc jako młody żołnierz w czasie pierwszej wojny światowej. Uczył nas historii. Uczniowie dyżurni mieli przed lekcją obowiązek przygotowania piszącego pióra dla profesora ale zdarzało się, że ten „sprzęt” zawodził. Wtedy pióro lądowało w koszu na śmieci, wrzucane przez profesora. Pamiętam, jak kiedyś jeden z dyżurnych tuż przed lekcją zebrał kilkadziesiąt piór od uczniów i położył je na blacie katedry, a obok kosz na śmieci. Profesor jak to zauważył, uśmiechnął się tylko, doceniając żart. Na lekcjach obowiązywała absolutna cisza zarówno w czasie odpytywania, jak i w czasie wykładu. Wyjątkiem był dzień imienin profesora, wtedy nie pytał nas tylko opowiadał nam przygody z czasów, kiedy był żołnierzem np.: jak budził generała. Ale już następnego dnia gdy ktoś nie umiał, potrafił postawić „zero” i na koniec przy wystawianiu końcowej oceny semestralnej wliczał to zero do średniej.
Języka angielskiego uczyła nas młoda profesorka Ewa Prokop. Ładna, sympatyczna nauczycielka, cóż z tego, skoro my, chcąc albo „zaimponować” albo zwrócić na siebie uwagę, robiliśmy różne psikusy i kawały. W konsekwencji często przeszkadzaliśmy jej na lekcjach, nasze amory w żaden sposób do niej nie trafiały.
Nauczycielowi chemii profesorowi Tuzowi też zdarzało się nam robić niepostrzeżenie różne psoty. Często profesor używał do doświadczeń różnych probówek. Jeden z naszych kolegów zabierał kilka z nich do domu, po czym jak uzbierał kilkanaście przynosił je jako dar dla szkoły.
Któregoś dnia przyszedł do nas na lekcje matematyk profesor Polus, ale zaraz na początku oświadczył, że nie może prowadzić zajęć i zastąpi go nauczycielka wychowania fizycznego dziewcząt, profesorka Mazur. Abyśmy się nie nudzili zadał nam kilka zadań do rozwiązywania i wyszedł z klasy. Pozostała z nami pani profesor Mazur, ale nam wtedy nie była w głowie matematyka i trud rozwiązywania zadań. Postanowiliśmy po kryjomu zagrać w karty, które miał przy sobie jeden z kolegów. Dość szybko profesorka to zauważyła i zażądała oddania kart. Myśmy je schowali udając, że profesorce przewidziała się nasza gra. Nie mogliśmy tych kart oddać tym bardziej, że były pożyczone od ucznia z innej klasy. Zdenerwowana profesorka wypytała nas kolejno o nazwiska. Gdy przyszła kolej na mnie odpowiedziałem: „Proszę pani – Sejfryd”, ale profesorka usłyszała: „Pan Sejfryd”. Jak się później okazało, na najbliższej przerwie o incydencie wiedział już cały pokój nauczycielski. Tego dnia, na następnych lekcjach przy sprawdzani listy obecności wszyscy nauczyciele czytając moje nazwisko dodawali „pan”, a ja początkowo nie wiedziałem dlaczego. Historia kart nie skończyła się, bo na najbliższa lekcje ,tuż po dzwonku przyszedł do nas profesor Polus i zażądał oddania kart. Nastąpiła konsternacja, ponieważ karty oddaliśmy wcześniej koledze z innej klasy. Profesor zwolnił nas z lekcji do czasu znalezienia kart. Jeden z kolegów kupił karty do gry dla dzieci „Piotrusia” i oddał je profesorowi. Oczywiście profesor nie przyjął ich, orientując się, że nie graliśmy tymi kartami. Inny kolega musiał udać się do pracowni , gdzie zajęcia prowadziła profesor Gałecka i poprosić ją by zwolniła na chwile kolegę ( właściciela kart). Na szczęście pani profesor wyraziła zgodę , bo kart nie miał on przy sobie. Karty ukrył w głębi korytarza w piecu. Odzyskaliśmy więc karty po tej długiej reakcji łańcuchowej i mogliśmy je w końcu, według umowy oddać profesorowi Polusowi. Gdyby ktoś pomyślał , że historia tych kart dobiegła końca , to się mylił. Czekały nas jeszcze zajęcia z matematyki z panem profesorem. Oczywiście skrupulatnie i dokładnie zaczął przepytywać każdego z nas czterech przy tablicy, z rozwiązywania zadań. Efekt mógł być tylko jeden. Mnie się akurat udało rozwiązać zadanie , ale większość otrzymała oceny niedostateczne. Na koniec profesor zwrócił się do całej klasy: „Rozumiem , że macie chęć grać w karty w szkole, ale trzeba najpierw umieć matematykę , wasz kolega- i tu nawiązał do źle usłyszanej przez profesorkę mojej odpowiedzi- pan Sejfryd umiał , wiec mógł grać” i na tym nasze perypetie się zakończyły.
Liceum w naszej szkole ukończyłem w 1959 roku , a wychowawczynią naszej klasy była pani profesor Helena Gałecka . Spotkałem tu wspaniałych kolegów i koleżanki , a przede wszystkim , mogę to powiedzieć z perspektywy czasu , miałem wspaniałych profesorów- pedagogów. Tu mnie wychowano i ukształtowano. Od zwykłej elementarnej wiedzy – wszystko to czekało na ówczesne pokolenie pamiętające czasy wojny i nieoczekiwane przeobrażenia w powojennej Polsce . Wspominam ten czas jako mity, młodzieńczy okres mojej młodości.


Zdjęcia :

Nr 1 – Małgorzata Kulawik , Prof. Milton i prof. Hajewska
Nr 2 – Klasa maturalna – Irena Juchniewicz ( w późniejszym okresie nauczała języka francuskiego w IV LO im. H. Sienkiewicza ) i Robak Jadwiga ( była tłumaczem przysięgłym języka francuskiego )
Nr 3 – Prof. Antoni Jankowski; zdjęcie zostało zrobione tuz po egzaminie maturalnym pisemnym
Nr 4 – przed budynkiem szkolnym stoją dwaj profesorowie : Wieruszewski i Ostrowski
Nr 5 – Profesor Frączyk
Nr 6 – uczeń Mierczak Ryszard z profesor Hajewską
Nr 7 – za biurkiem siedzi dyrektor Sabok
Nr 8 – uczeń Jordan zjawiony ( obecnie jest profesorem na jednaj z amerykańskich uczelni )
Nr 9 – Wojciech Popko – pracuje jako archeolog w Niemczech
Nr 10 – u góry od lewej : Gajeska Barbara ( Podkańska ), Rowińska Jadwiga, Różańska Edyta i Robak Jadwiga



[Komentarze (2)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych