- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

SIENIU, którego już nie ma...

Autor: Mielczarek Anna
Data dodania: 05.08.2012 17:27:18

Autorka wspomnienia...Anna Mielczarek
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Autorka wspomnienia...Anna Mielczarek

Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Pierwszy wrzesień nigdy nie był moim ulubionym dniem roku ...tym razem jednak szłam po raz pierwszy do swojego wymarzonego liceum.
Pierwsze „traumatyczne” wspomnienie z tego dnia to woźna, która pilnowała wejścia do szkoły niczym cerber i zapewne była skuteczniejsza w swych działaniach niż niejeden zawodowy ochroniarz. Stała w drzwiach ze szczotką do zamiatania owiniętą szmatą do mycia podłóg i „robiła z nami porządek” ...jak mawiała. Tego dnia również nie była zbyt gościnna.
Rozpoczęcie roku odbyło się na sali gimnastycznej. Nie pamiętam jak byłam ubrana, ale pamiętam napis kredą drukowanymi literami, nad koszem „...I ŻYWY STĄD NIE WYJDZIE NIKT”.
− No pięknie, trafiła mi się kolonia karna – pomyślałam.
Chodziłam do klasy o profilu sportowym, był to pierwszy rok kiedy to
połączono klasę lekkoatletyczną i koszykarsko - siatkarską. Ja trafiłam znalazłam się jednak w kilkuosobowej grupie tenisistów ...ziemnych. Naszym pierwszym wychowawcą był prof. Bugaj (major – pamiętam jak prze mgłę). Nigdy nie zapomnę przymiarki masek gazowych, układania się w odpowiedniej pozycji tak aby być tyłem do wybuchu jądrowego – wiem, ze dziś to wydaje się śmieszne ale tak było.
Najwięcej zabawy jednak było podczas rzucania granatami ...przeciwpancernymi
...na parkingu na tyłach szkoły:
– Jak na tenisistkę to masz słabego cela – śmiał się profesor – niby mocno a niecelnie.
– Niecelnie!!!? To niech mi profesor zaznaczy cel na gabinecie dyrektora albo coś, to profesor zobaczy jak celnie rzucam – śmiałam się razem z nim – bo tak, jak nie wiadomo w co, to normalne, że nie umiem wcelowac bo i po co.
Żarty żartami jednak prawda jest taka, że cała moja wiedza na temat udzielania pierwszej pomocy pochodzi właśnie z lekcji PO i tak się już w życiu złożyło, że kilka razy ją wykorzystałam.
W IV LO, dzięki prof. Hantzowi okazało się również, że wbrew temu co
dotychczas sądziłam mam wielki talent do chemii. Pamiętam jedną z pierwszych lekcji z prof., wiedziałyśmy od starszych koleżanek, że ma on „słabość” do dziewczyn w spódniczkach więc byłyśmy wszystkie doskonale przygotowane ...wyjątkowo dobrze, niektóre z nas przebierały się w toalecie przed lekcją. Pan profesor prowadził lekcję i dokładnie mi się w tym czasie przyglądał. W pewnym
momencie wskazał mnie palcem i patrząc mi głęboko w oczy powiedział:
− Ja Ciebie znam!
− To niemożliwe Panie Profesorze – odparłam robiąc jednocześnie szybką retrospekcję.
− Już wiem! Krysia Frej!
− To moja mama!
− Jesteś taka sama jak ona, żaden był z niej chemik ale za to straszna artystka – śmiał się profesor.

To było bardzo wzruszające. Po tylu, naprawdę wielu latach pamiętał jeszcze swoją uczennicę z LO Mickiewicza.
Pamiętam pierwszą ocenę, jaką od niego dostałam, omawialiśmy wówczas budowę atomu. Profesor zapytał z czym nam się kojarzy a ja odpowiedziałam, że przypomina trochę budowę układu słonecznego...
– Fantastycznie, wyśmienicie, bardzo dobrze Aniu, piątka!
To był jedyny raz w moim życiu kiedy to miałam bdb z chemii na świadectwie. W drugiej klasie przejęła nas Renata Biłos i piękny sen o moim chemicznym geniuszu obrócił się w pył.
Kolejną cudowną (do czego doszłam po latach) osbą była Barbara Majzner – królowa pracowni biologicznej. Lawirowała pomiędzy kartkówkami, zapowiadała sprawdziany po czym pozwalała nam się zagadywać i w końcu potrafiła zrobić kartkówkę z zupełnie innego zakresu materiału.
Miała cudowny zwyczaj uwzględniania nieprzygotowania z powodu
niedysponowania co dotyczyło tylko dziewcząt. Z powodu okresowych bólów głowy i boleści brzucha mogłyśmy czasami być zwolnione z odpowiedzi. Był jednak warunek – musiałyśmy odpoczywać, na końcu sali na krzesłach. Mnie się nawet raz
zdarzyło położyć na ostatniej ławce z bluzą pod głową.
Pamiętam również jak unikając lekcji o genetyce udawałam kaszel alergiczny i zostałam w związku z tym skierowana do sprzątania zaplecza by raz na zawsze i na amen ten kurz usunąć. To było fantastyczne miejsce, przypominało trochę zabałąganiony pokój jakiegoś szalonego naukowca. Drewniane regały z półkami
pełnymi słoików wypełnionych „okropnymi” rzeczami typu ropuchy etc., wypchane zwierzęta, ogromne plansze poustawiane na stojakach pozwijane jak choinka i szkielety wszelakie. Cudownie zagracone miejsce, którego z pewnością nie dałoby się sprzątnąć podczas omawiania zaledwie jednego działu biologii. I wszystko byłoby
dobrze gdyby nie poniosła mnie fantazja pewnego dnia i gdybym nie postraszyła profesorki „gadającą czachą” wylatującą z zaplecza... Musiałam zadzwonić po ojca, który na długiej przerwie przechadzał się z prof. Majzner pod rękę w tą i z powrotem wysłuchując opowiadań o moich osiągnięciach naukowych ...a raczej paranaukowych. Kochana Pani Profesor (dzięki wielkie jej za to) często wysyłała
mnie „z dziennikiem”:
– Tylko nie dopisuj tam przypadkiem żadnych ocen – mówiła śmiejąc się zza
biurka.
– Oczywiście, że nie – odpowiadałam zabierając jednocześnie z pierwszej ławki cokolwiek do pisania.
Kiedy przychodziło do wystawiania ocen na koniec semestru, prof. Majzner mówiła:
– Ktoś mi tu oceny pozmieniał, o proszę przecież tu była 4 a jest 5 i co to w ogóle są za plusy – denerwowała się patrząc często na mnie ...nie wiedzieć czemu.
– Na pewno nie Pani profesor, nigdy w życiu – odpowiadało ...echo
Wszystkie oceny uznawała za ważne, choć pojawiały się znikąd i w dość
tajemniczych okolicznościach. Dzisiaj, po moich osobistych doświadczeniach w edukacji młodzieży jestem w 100% pewna, że „Basia” wiedziała o wszystkich dopisanych ocenach, symulowanych alergiach i wyjątkowo przewlekłych dolegliwościach menstruacyjnych. Była po prostu jedyna w swoim rodzaju i tyle.
Tak czy inaczej w czwartej klasie, żeby mieć na świadectwie ocenę „jak człowiek”
musiałam wykonać pracę dodatkową. Jako zaklasyfikowana przez B.Majzner „dusza artystyczna” miałam namalować obraz.
– Namaluj mi Mielczarek ...przyrodę – powiedziała prof. - tak żeby coś tu po Tobie zostało. Niestety biologia nie była jedynym przedmiotem, z którego chciałam mieć oceny „jak człowiek”
i zaczynało mi brakować czasu. W związku z tym obraz olejny namalował mi ojciec.
Był to typowy widoczek jurajski: ruiny zamku na wzgórzu, brzózki i łąka – przyroda
jak malowana.
– AAAAAAAAAAAA! - krzyknęła prof. wyraźnie przerażona kiedy jej
przyniosłam „moje” dzieło – co Ty zrobiłaś!!!???
– No jak to co? Przyrodę Pani namalowałam.
– To jest przyroda? Takie ruiny? Z duchami? Żeby mnie straszyły?
Na tak postawiony zarzut nie umiałam odpowiedzieć. Następnego dnia kiedy weszłam do sali obrazek wisiał na ścianie naprzeciwko biurka. Ona była przekochana...
Brak moich zdolności w kierunku przedmiotów ścisłych był dość ewidentny i w związku z tym, Dyrektor Jaszewski – matematyk nie miał większych problemów by to odkryć. W czwartej klasie, podczas poprawki stwierdził:
– Wytrzymałem cztery lata ale już więcej to nie wytrzymam. Idź już stąd
błagam. Idź ...prosto do szkoły aktorskiej.
A czasami kiedy przechodził koło mnie na korytarzu śmiał się i groził palcem:
– No! Bo po ojca zadzwonię.
Wspominam go z sentymentem. Spotkał mnie kiedyś na WSP. Siedziałam zaczytana w jakiś papierach przed egzaminem i nagle usłyszałam nad sobą męski głos:
– Mielczarek! A co Ty tutaj kombinujesz?
– Jak to co? Uczę się Panie Profesorze – odpowiedziałam bez zastanowienia.
– Heheheh ...nie wierzę.
Kolejną fantastyczną postacią jaką pamiętam z IV LO był ksiądz Andrzej Sobota. Ja edukację religijną zakończyłam w szóstej klasie szkoły podstawowej z powodu monstrualnej różnicy zdań z indoktrynująca mnie siostrą katechetką. Po pierwszej
lekcji religii w liceum, która była mi absolutnie obojętna, ksiądz poprosił bym została.
– Wiem, że nie przepadasz za tym przedmiotem, mam odnotowane – jak to
ładnie nazwał – że nie chodzisz na religię od dłuższego czasu. Ale jeżeli
będziesz miała ochotę to będzie dla mnie wielką przyjemnością Cię uczyć
– Jedna nawrócona rogata dusz, więcej warta od tych wszystkich
bogobojnych? - spytałam z uśmiechem.
– Niech i tak będzie...
Oczywiście nie mogłam odrzucić takiego zaproszenia i wcale nie żałuję. Ksiądz
Andrzej był wyjątkowa osobą – właściwą na właściwym miejscu.
Pamiętam jak się założył z chłopakami, że jest od nich szybszy na „setkę”.
– Trzymaj akordeon – powiedział do mnie – i bądźcie cicho bo przecież jest środek lekcji – mówiąc to zrobił minę „złoczyńcy”
– Nie będziemy z księdzem biegać bo ksiądz nie da rady.
– To zobaczymy – podwinął sutannę i ruszyli a ja poczłapałam za nimi z
akordeonem.

Ksiądz z iście chrześcijańskim spokojem i zrozumieniem odnosił się również do niektórych ekscentrycznych wybryków. Bywało mianowicie tak, że na długiej przerwie wyskakiwaliśmy na „papierosa” lub w innych, równie integracyjnych celach na przeciwległą stronę alei NMP. Ponieważ jak wiadomo wyskoki takie lubią się przeciągać, zdarzało się, że biegliśmy do szkoły równo z dzwonkiem. A tu? Tu oczekiwała nas często woźna ze ścierą, która straszyła dywanikiem u Dyrektora ...a
przecież ileż można? Zdarzało się, że ostatnią deską ratunku był ...ksiądz – nadzieja uciśnionych. Miał on zawsze lekcje w sali na parterze, na rogu, przy Kurii Biskupiej – okna dość łatwe do zdobycia. Kiedyś w czwartej klasie wdzierałam się przez okno
do szkoły z trzema innymi osobami. Trafiliśmy na lekcje religii klasy pierwszej.
Ksiądz przewrócił oczami jakby wzywał Pana Boga i wszystkich innych do pomocy:
– Widzicie? - powiedział do klasy – Tak właśnie nigdy nie powinniście się
zachowywać. Do szkoły wchodzimy DRZWIAMI nie OKNEM jak Wasi
starszy koledzy – podrapał się po głowie - ...ale oni to już są straceni – i śmiał się w głos.
– Dziękujemy, cieszymy się, że mogliśmy pomóc w lekcji, Szczęść Boże...
Ostatnie komiczne wspomnienie ze szkoły jest jak klamra spinająca to
wszystko a propos cytatu „...I ŻYWY STĄD NIE WYJDZIE NIKT”. Otóż miałam pewien wypadek podczas „szycia ściąg” na maturę ustną (kompletnie bez sensu jak sobie teraz o tym pomyślę). Nadepnęłam na igłę, która złamała się tak feralnie, że
część z niej zostałą mi w stopie. Pół nocy spędziłam na pogotowiu. Stopa była prześwietlana ze wszystkich stron a ja w tym czasie wyłam wniebogłosy, że umrę bo ona mi dojdzie do serca jak amen w pacierzu. Nie udało się jej odnaleźć i dostałam skierowania na bardziej szczegółowe badania za kilka dni. Miałam zakaz ruszania nogą. Dostałam leki, zastrzyk przeciwtężcowy i zostałam odesłana do domu ok 4 nad ranem. Na maturze ustnej z języka rosyjskiego pojawiłam się cztery godziny później wyglądając jak potrącona przez ciężarówkę dzisiejsza celebrytka: z usztywnioną nogą, o kuli i w ciemnych okularach z powodu króliczych oczu. Kiedy zobaczyła mnie prof. Jurga była święcie przekonana, że to jakaś moja „genialna” symulacja i
trochę się zdenerwowała ale miałam ze sobą wypis z pogotowia ...na szczęście.
Wyszłam ŻYWA i z ocenami jak człowiek ...w miarę ;))))
Chodząc dzisiaj po korytarzach szkoły jest mi trochę przykro. Nie ma już tego przytłaczającego na początku uczucia, że jest się w jakimś bardzo ważnym miejscu. W drzwiach nie stoi już woźna „ważniejsza od dyrektora” i z pewnością nikt by mnie już nie wpuścił przez okno. W pracowni biologicznej nie ma mojego obrazu... Mimo wszystko mam nadzieję, ze moja córka również tu będzie chodzić i zbierać swoje
cudowne wspomnienia...




[Komentarze (2)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych