- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Dawne czasy

Autor: Ptasiński Zbigniew
Data dodania: 19.03.2012 19:15:04

W częstochowskim parku 3 X 1937 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
W częstochowskim parku 3 X 1937 r.

Zbliżenie ucznia - 1937 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Zbliżenie ucznia - 1937 r.

Prof. Wanda Jakubowska
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Prof. Wanda Jakubowska

Drugi od lewej - Ptasiński Zbigniew, drugi od prawej Hoffman Longin
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Drugi od lewej - Ptasiński Zbigniew, drugi od prawej Hoffman Longin

Kliknij aby powiekszyc zdjecie



Dawne czasy

Urodziłem się w Olkuszu w roku 1922-drugim 6-go stycznia, a ponieważ byłem chrzczony w Milowicach gdzie moja Matka pracowała jako nauczycielka, w metryce mam miejsce urodzenia Milowice. Ojciec i Matka z zawodu byli nauczycielami. Poznali się w Babicach pod Oświęcimiem, gdzie matka moja po studiach nauczycielskich otrzymała swoją pierwszą pracę a Ojciec wtedy służył w wojsku polskim stacjonującym w okolicach tego miasta.
Ojciec po ukończeniu średniej szkoły został powołany do austryjackiego wojska i po ukończeniu podchorążówki, jako podporucznik wysłany na font włoski.. Walki z Włochami odbywały się w terenie górzystym. Jedni i drudzy nie mieli ochoty do walki i starali się szybko dostać do niewoli .Ojciec w jednym patrolu też ego próbował wraz z towarzyszącymi mu żołnierzami Polakami, trafili jednak na takich samych Włochów, i po targach Włosi zostali wzięci do niewoli, a ojciec został za to odznaczony wojskowym medalem. Po zakończeniu wojny i rozpadzie Austro-Węgier, Ojciec zgłosił się do Legionów i brał udział w wojnie bolszewickiej, w zwycięskiej walce na terenie Polski. w walce zwanej Cudem nad Wisłą. Po ślubie z moją Matką, zwalnia się z wojska z powodu choroby (tyfus), i skierowany przez wojsko, rozpoczyna pracę
w szkolnictwie
Razem z Matką pracują najpierw w szkole podstawowej w Żarkach, następnie już jako kierownik szkoły ojciec przeniesiony zostaje do Lgoty, a Matka ze względu na zmniejszanie etatów w szkolnictwie podstawowym, zostaje zwolniona, otrzymując emeryturę.
Moja matka z domu Bachtig, urodziła się w Czerniowcach w Rumuni, a szkołę średnią jak i studium nauczycielskie ukończyła w Lwowie. Miała dwóch braci-Wilhelma i Henryka. Obaj brali udział w walkach o Lwów z Ukraińcami. Ten pierwszy, inżynier specjalista od wydobywania ropy po drugiej Wojnie Światowej osiedlił się w okolicach Nysy, a drugi prawnik z zawodu, prowadził kancelarię adwokacką w Olkuszu (w jego domu się urodziłem).Matka miała jeszcze siostrę Liwę, która z moją babcią Pauliną mieszkały najpierw w własnej wilii w Nadwórnej, a później po jej sprzedaniu, najpierw u nas w domu w Lgocie, później babcia kupiła domek w Częstochowie na Lisińcu i tam się przeniosły.
Ojciec mój urodził się w Bielsku. Ojciec jego a mój dziadek był pracownikiem polskiej kolei. Ojciec miał trzech braci - Władysława, Mieczysława i Eugeniusza oraz cztery siostry - Władysławę Janinę i Helenę i Stefanię.
Szkoła w Lgocie (powiat Zawiercie) do której Ojciec został przeniesiony, była zwykłą 4-ro klasową szkołą wiejska., do której uczęszczały dzieci z następujących wiosek : Lgota, Mokrzesz, Nadwarcie, Gliniana Góra, Postęp. Szkoła mieściła się w starym budynku krytym strzechą słomianą, wybudowanym przy drodze łączącym Żarki z Koziegłowami, tutejszą gminą. W tym budynku było też mieszkanie dla kierownika szkoły. Tu zamieszkaliśmy. Do wymienionych wsi odległość od szkoły wynosiła od dwóch do pięciu kilometrów. Żadnej komunikacji nie było, oprócz chłopskich furmanek Z biegiem czasu, Ojciec przechrzcił szkołę w siedmioklasowa, lecz z uwagi na brak sal
wykładowych, klasy szóste i siódme miały na przemian zajęcia ciche lub normalne, w tej samej sali szkolnej. [Szkoła w Lgocie jeszcze pod strzechą – a na zdjęciu naucz. Motyl, n. Różycka, Ojciec jako kierownik szkoły, Matka i n. Łosiówna oraz ja i siostra]

W Wielki Piątek 1930 roku matka zapaliła w piecu chlebowym aby upiec ciasto. Zapaliły się sadze w kominie, a od lecących iskier zapaliło się suche „ słomiane poszycie dachu. W ciągu kilkudziesięciu minut spłonął cały budynek waz ze sprzętami szkolnymi, dokumentacją i dobytkiem naszej rodziny. Z pomocą gminy w Koziegłowach ojciec zorganizował budowę nowej szkoły. Do dziś stoi piękny piętrowy „ murowany budynek. Tą szkołę, sześć klas ukończyłem w roku 1935 i zostałem przyjęty do pierwszej klasy gimnazjum im. .Henryka Sienkiewicza w Częstochowie.. W czasie pożegnania z kolegami i koleżankami z klasy, zaśpiewano mi na pożegnanie,, Upływa szybko życie”. Do dnia dzisiejszego tej piosenki nie zapomniałem- wtedy bardzo mnie wzruszyła Dyrektorem gimnazjum był wtedy pan Płodowski. W wrześniu 1934 roku rozpocząłem naukę w pierwszej klasie gimnazjum. Zaczęło się dla nie pechowo. Polonistka pani Baczyńska była przyjaciółką mojej chrzestnej - każde moje drobne przewinienie było kilkakrotnie powiększane nim do mojej matki dotarło, i miałem stale w domu reprymendy. Jednak wkrótce moja polonistka umarła i problemy się skończyły. Od tego czasu uwagi nauczycieli wpisywane były do specjalnego dzienniczka do wglądu rodziców. Dzienniczek podpisywał Ojciec. By go jednak nie denerwować, nauczyłem się jego podpisu i teraz ja go podpisywałem. Dopiero w czwartej klasie przez zapomnienie dałem Ojcu dzienniczek do podpisania i o mało nie wyleciałem ze szkoły, bo podpis trochę się różnił od poprzednich, ale Matka jakoś to załagodziła, a ja Ojcu przyrzekłem, że go już więcej to się nie powtórzy. Słowa dotrzymałem, i więcej dzienniczka Ojcu nie pokazywałem. Dyrektorem gimnazjum był wtedy pan Płodowski a później Kazimierz Sabok - aż do wybuchu Drugiej Wojny Światowej. Nauczycielem fizyki prof. .Kmicikiewicz, chemii profesor „Hefajtos” - tak go nazywaliśmy, bo utykał na jedną nogę - pamiątka po walkach pod Werdum w czasie Pierwszej Wojny Światowej ( nazwiska nie pamiętam) geografii uczyła profesor Jakubowska, .„polskiego prof. Wiśniowski, nazwany przez nas „ Krupą” bo przypominał swoim wyglądem, „Agapit Krupę” z kreskówki z popularnej wtedy gazety . Był nie wysoki i grubawy i prawie zawsze trzymał w ustach niedopałek papierosa-skręta, tak jak ten z kreskówki. Ale jako polonista był wspaniały Z polskim nie miałem wiele kłopotów, poza ortografią chwilami szczególnie z pisownią ‘rz’ czy ‘ż’. Wytłumaczono mi ale już w partyzantce w gronie kolegów z ławy szkolnej np. że przez ‘rz’ pisze się wyrazy które można odmienić tak, by słychać było wyraźnie ‘r’ — na przykład ‘twarz’ - odmieniając to słowo na „morda.” Łaciny uczył profesor Karwan.
Naszym przyjacielem, a później i wychowawcą klasy był profesor Markowski, uczył biologii. Pod jego opieką był ogród zoologiczny przy naszym gimnazjum, Były tam wilki, samy jak
i niedźwiedź i inne zwierzęta jak i ptaki. Rano zawsze kilku z nas uczniów karmiło te zwierzęta.
Temu profesorowi zawdzięczam zdanie matury w okresie okupacji. Między innymi prowadził szkolenie na poziomie szkoły średniej na tak zwanych kompletach. Ponieważ po powrocie z Niemiec od Tadka Jędrzejczyka dowiedziałem się o możliwości zdania matury po przygotowaniach na tajnych kompletach, profesor pomógł mi zdawać maturę jako eksterniście, bo na komplety „ z braku miejsc się nie dostałem.
W gimnazjum według wyboru, uczono nas języka niemieckiego lub francuskiego. Języka uczył profesor Henszel — były marynarz niemieckiej łodzi podwodnej, a jego syn chodził ze mną do tej samej klasy. Ja uczyłem się języka francuskiego. której wykładowcą była starsza pani, sądzę że francuska z pochodzenia bo tak odczuwałem po jej wymowie polskiej. Nazwiska nie pamiętam, tylko jej nadany przez nas przydomek ,,madam Ibou” Dzięki tym lekcjom mogłem swobodnie porozumiewać się z Francuzami będąc na robotach przymusowych w Niemczech w Hamburgu. Tam jako jeńcy wojenni byli zatrudnieni w zakładach Krupa w których i ja pracowałem.
Wspominam jeszcze profesora Kmicikiewicza który uczył nas fizyki, a po wojnie spotkałem Go W Opolu, gdzie uczył w tamtejszym gimnazjum. Córki tego profesora działały w konspiracji w Częstochowie i dzięki im. organizacja konspiracyjna zdobyła maszynę do pisania, potrzebną do wydawania gazetki —tajne wydawnictwo polskie. Te gazetki były rozprowadzane wśród mieszkańców Częstochowy były jedynym źródłem prawdziwych informacji o przebiegu działań wojennych i komunikacją Polskiego Rządu na Obczyźnie z Polakami. W kraju okupowanym przez Niemców. były czynnikiem wzmacniającym morale wśród obywateli Polaków. Źródłem dla tych gazetek był nasłuch radia BBS —Londyn, surowo zabroniony przez okupanta, a za posiadania radia groziła kara śmierci.
Gimnazjum oprócz posiadania wspaniałych profesorów „którzy przekazywali swą wiedze nam uczniom, była też szkoła wychowywania młodzieży w duchu patriotyzmu.
Profesorowie byli wymagający ale też z dużym poczuciu humoru. Pamiętam jak do klasy wpadł wychowawca profesor Markowski i zawołał: Bzowski „ po-matkę” z akcentem trochę wschodnim wschodnim. Nasz kolega coś przeskrobał i dlatego polecenie przyjścia z matką (normalka w tutejszym gimnazjum).
Kol. Bzowski wyszedł z budynku szkoły i wkrótce wrócił z całym pudełkiem pomadek, zwracając się do wychowawcy: „panie profesorze jednej nie chcieli mi sprzedać, przynoszę więc całe pudełko”. Klasa ryknęła śmiechem, pan profesor też się roześmiał, zbeształ winowajcę, pomadki kazał mu zabrać i przykazał mu by już więcej to się nie powtórzyło. To był wspaniały nauczyciel i wychowawca. dzięki jego pomocy w czasie okupacji zdałem egzamin maturalny.
Był też zwyczaj w tej szkole w tłusty czwartek smarować tablicę szkolną tłuszczem. Pisać się na niej po takiej kuracji nie dało, a zmywanie tłuszczu z niej było kłopotliwe.
Nasz matematyk profesor Gromczewski był wtedy wychowawcą pierwszej klasy gimnazjum. Namówiliśmy tą klasę do w/m akcji i z korytarza obserwowaliśmy reakcję profesora matematyki który w tej klasie rozpoczął lekcję. Nie trwało długo jak wybiegł z klasy po dyrektora, a my wróciliśmy do naszej klasy.
Mając ostatnią lekcję z matematyki, również przygotowaliśmy tablice szkolną odpowiednio. Profesor wziął kredę do ręki i zaczął pisać- kreda nie pisała na tablicy. Tablica była wyjątkowo czysta. Zdenerwowany przyprowadził natychmiast do naszej klasy dyrektora szkoły. Dyrektor popatrzył na szklącą tablice i rozpoczął prawić nam kazanie. Takie stare konie i zachciewa wam się dziecinada i dodatkowo uniemożliwiacie prowadzenia lekcji matematyki.
Wstaje nasz kolega dyżurny i mówi do p. dyrektora: Nie wiemy o co panu dyrektorowi chodzi, my, zawsze tablicę przed lekcją tak przygotowujemy. Dyrektor wziął kredę do ręki i zaczął pisać na tablicy.-pismo było wyraźne. Przeprosił nas i wyszedł razem z matematykiem, który po chwili wrócił by prowadził lekcję.
Tajemnica polegała na tym, że najpierw przy tablicy była kreda natłuszczona którą profesor nie mógł pisać, a do przyjścia dyrektora została podstawiona kreda normalna, a tablica się szkliła bo była na mokro do czysta wymyta. Takie czasem robiliśmy wygłupy.
W czerwcu 1938 r. ukończyłem 4-ro letnie gimnazjum, otrzymując świadectwo małej matury. Od września tego roku zostałem uczniem pierwszej klasy liceum typu matematyczno-fizyczego. Jednym z ważnych przedmiotów nauczania była religia. Uczył jej wspaniały ksiądz Sobański. Pamiętam jak kiedyś zobaczył mnie przed religia, spacerującego z koleżanka w Alei przed budynkiem gimnazjum i na pierwszej lekcji religii po tym spotkaniu, wezwał mnie do tablicy na której była zawieszona mapa bliskiego wschodu i kazał mi opisać podróże św. Piotra jako jeszcze apostoła. Jeździłem palcem po całej mapie, i opowiadałem gdzie św. Piotr przebywał i ilu ludzi nawrócił. Kolegom to opowiadanie się podobało, ksiądz też się uśmiechał i dał mi dwóję, radząc bym się do lekcji dobrze przygotowywał zamiast na randki chodzić. Na następnej lekcji religii zapytał się nas w/m ksiądz, czy ktoś z nas zna stację kolejową Żarki. Zgłosiłem się ja, bo z tej stacji dojeżdżałem do Częstochowy do liceum.. A na moje zapytanie po co księdzu ta wiadomość, odpowiedział, że wyjeżdża z żeńską klasą na wycieczkę do tych Żarek i chciałby w tamtejszym kościele odprawić
nabożeństwo, i potrzeba jest zgoda tamtejszego księdza oraz klucze do Kościoła.. Zaproponował mi załatwienie tej sprawy. Było to trochę trudne, bo ten ksiądz mieszkał dość daleko od tych Żarek.
Zgodziłem się i żartobliwie zaproponowałem księdzu, że ponieważ ja za jedną randkę z koleżanką którą podpatrzył ksiądz dostałem dwóję na religii „ a ksiądz jedzie na wycieczkę całą gromadą dziewcząt, to mi się należy dobry stopień z religii. Pogroził mi, że Go szantażuję, ale za załatwienie tej sprawy, ponownie mnie przepytał, i dał mi dobra notę z przedmiotu.
Czyż nie był wspaniałym pedagogiem?
W tej klasie obowiązywało już przeszkolenie wojskowe w ramach zajęć PW. Prowadził je kapral, żołnierz zawodowy tutejszego 27-go pułku piechoty .Był wspaniałym nauczycielem musztry wojskowej i walki piechoty. Nie miał wykształcenia ogólnego. Jak nam tłumaczył, dlaczego lufa ma gwinty to mówił: ano po to, by kula nie majgała się w powietrzu.
W pewien jesienny dzień deszczowy znaleźliśmy się na boisku „Brygady” Zaczął omawiać rolę lotnictwa w walkach z nieprzyjacielem. Mnie coś napadło i mówię do Niego, że jako przykład może być desant Turków z tyłu wojsk polskich pod Warną, gzie król polski ginie. A On na to „widzita jakie macie żywy przykład z historyji”.
Koledzy wybuchli śmiechem i On się zorientował że go nabrałem. Jak normalny kapral w wojsku, pokazał mi kierunek i rozkazał: „biegiem marsz padnij i czołgaj się w błocie.”
Rozkaz biegiem marsz wykonałem, lecz już z błotem na murawie boiska znajomości nie zawarłem. Miałem na sobie bardzo porządny płaszcz zimowy zwany „szynelem” i nie mogłem go zniszczyć .Dobiegłem do końca boiska i się zatrzymałem i czekałem co dalej będzie. Posłał po mnie kolegę i kazał wracać, a gdy byłem już blisko, padła komenda padnij i ręce do góry obie ręce w górze, by się jedną nie podpierać i uniknąć spotkania z błotem.
Rozkazu nie wykonałem i wróciłem do szeregu. Rozwścieczony podbiegł do mnie się zatrzymał, gdyż ja już trzymałem karabin za lufę w górze nad głową. Do nieszczęścia nie doszło, bo koledzy mnie powstrzymali. ON się uspokoił i odszedł ode mnie i dalej prowadził zajęcie szkoleniowe. Byłem pewny, że to mój ostatni dzień w szkole. Ale o wszystkim jakby zapomniał, i nigdzie się nie poskarżył
Jeszcze spotkaliśmy się na obozie PW nad Pilicą. .Na zakończenie obozu w ostatni dzień pobytu, gdy byliśmy na zajęciach w terenie, zabrał nam wszystkie maski przeciwgazowe i je schował., które niewygodne w noszeniu, zostawialiśmy w namiocie w czasie zajęć w terenie. Groziło nam za ich zgubienie duży wydatek pieniężny. Ale wcześniej zauważyliśmy ich brak. i zaopatrzyliśmy się w nie, „. pożyczając” je od sąsiadów- liceum szkoły hebrajskiej z Częstochowy.
Gdy tamci wrócili z zajęć i szykowali się do zdania sprzętu wojskowego, zrobiła się wielka awantura, bo ktoś ukradł im maski gazowe. Skrupulatnie wskazaliśmy na winnego i w namiocie naszego kaprala maski się znalazły.
Nie docenialiśmy w tedy, jak wiele się od Niego nauczyliśmy, co później wykorzystywaliśmy w momencie spotkania zbrojnego z nieprzyjacielem. Sam często korzystałem z jego nauk będąc w partyzantce czy jako żołnierz w walce na froncie niemieckim Z zebranych danych na temat walki Polaków z Niemcami w czasie okupacji, dowiedziałem się że, nasz kapral dalej już w konspiracji uczył młodzież polską sztuki woskowej. Brawo panie Kapralu!
Ci podoficerowie wojska polskiego. jak wykazała tego Wojna. byli prawdziwymi bohaterami, zawsze znajdowali się w pierwszych szeregach walczących z nieprzyjacielem.
W naszej szkole profesorem śpiewu był prof. Mąkosza. Prowadził też szkolną orkiestrę symfoniczną i dętą Jego syn Andrzej był moim kolegą z klasy. Grał wspaniale na pianinie i do jego obowiązków należało obsługiwać organy kościelne w czasie mszy w której co niedzielę uczestniczyliśmy. Gdy Mu oznajmiliśmy, że w czasie nabożeństwa gra nie ciekawą muzykę, brak czegoś radosnego, oświadczył „że może to trochę zmienić i zagrać coś skocznego. Czekaliśmy na jego występ. Zaczął normalnie grać na organach melodie kościelne, ale co chwilę wtrącał coś skocznego. Ksiądz odprawiający nabożeństwo, co chwilę odwracał się i kierował wzrok ku organom. a po mszy wezwał naszego kolegę na dywanik. Na pytanie co wyrabiał na tych organach, nasz Jędrek odpowiedział ; „wypróbowałem nowe amerykańskie melodie kościelne, które niedawno otrzymałem”. „A to ciekawe”- odparł nasz katecheta.
Z okazji większych uroczystości państwowych, w sali gimnastycznej odbywały się koncerty dla zaproszonych gości z udziałem naszej orkiestry dętej jak i symfoniczne.
Przed takim koncertem, za złe śpiewanie w kościele, prof. Mąkosza zrobił nam niedzielne karne ćwiczenie śpiewu. Zbuntowaliśmy się, i nie chcieliśmy śpiewać i zostaliśmy zwolnieni do domów. Któryś z kolegów namówił nas, żeby zemścić się na profesorze, należy przyjść na popołudniowy koncert, zająć miejsca na sali w pierwszym rzędzie i przynieść cytryny. Jak
orkiestra dęta zacznie grać, rozgryzać cytrynę, a który z grajków popatrzy na nas z cytryną, zatka swój instrument swoją śliną. I Tak się stało...
Jak już wspomniałem, w lipcu 1939 roku byliśmy na miesięcznym przeszkoleniu wojskowym kolo Piotrkowa, w Sulejowie nad rzeką Pilic% na obozie PW. Miesiąc później wybuchła wojna. Ojciec mój w stopniu kapitana został powołany w trakcje ogłoszonej mobilizacji do 27 pułku piechoty w Częstochowie. Jako dowódca kompani piechoty, kilka dni przed wybuchem wojny, znalazł się ze swoją kompania nad niemiecką granicą w okopach. niedaleko Kłobucka.
Odwiedziłem tam Ojca, kwaterującego w domu przy okopach, dzień przed wybuchem wojny. Byłem w okopach. widziałem gniazda karabinów maszynowych, stanowiska rusznic przeciwpancernych, zamaskowane działa- nasze 75-tki i żołnierzy gotowych dogodnego przyjęcia nieprzyjaciela.
Nad naszymi głowami latały niemieckie samoloty zwiadowcze, a strzelać do nich nie było wolno. Ojciec w trosce o moją matkę, kazał mi natychmiast wracać do domu. Z powrotem do Częstochowy, miałem trochę kłopotów, bo jakiś żołnierz zabrał mi mój rower, a do domu było ponad 40-ci kilometrów. Wybawił mnie w tej sytuacji jakiś oficer, który nadjechał na nowiutkim rowerze. Jak postawił go przed domem gdzie kwaterował ojciec, pożyczyłem go sobie i wróciłem do domu
O świcie nazajutrz, obudziła mnie daleka kanonada dział czy wybuchy bomb. Niemcy bombardowali Wieluń —rozpoczęła się Druga Wojna Światowa.
Mieszkańcy ziem zachodnich masowo zaczęli opuszczać swoje domy i przed Niemcami uciekać na wschód. Wszystkie drogi na wschód zajęte były furmankami z uciekającą ludnością. Matka moja też spakowała nasz skromny dobytek i ze na i moją siostrą przysiadła się na wóz sąsiad i rozpoczęliśmy wędrówkę w nieznane- byle na wschód. Uciekać było można tylko po zachodzie słońca, bo przy dziennej widoczności, niemieckie lotnictwo bezpardonowo bombardowało uciekających. Uciekając widzieliśmy masę rozbitych furmanek, zabitych i rannych ludzi w różnym wieku i koni. Wkrótce przez Janów, Lelów znaleźliśmy się w Włoszczowie. Tu po przespanej nocy u jakiegoś gospodarza ruszyliśmy w kierunku Przedborza .bocznymi drogami. Wkrótce usłyszeliśmy szum jadących oddziałów pancernych niemieckich główną drogą w kierunku Warszawy Naszych wojsk tu już nie było. Nadleciały jednak nasze trzy samoloty bombowe typu Łoś i zaczęły bombami obrzucać niemieckie kolumny pancerne. Wnet nadleciały trzy niemieckie myśliwce i po krótkiej walce z naszymi samolotami zostały zestrzelone przez naszych pilotów. Co to był za wspaniały widok.
Niestety to trwało krótko.
Mama doszła do wniosku, że jeżeli Niemcy są już tutaj, to nie ma paco dalej jechać na wschód lecz trzeba wracać do domu, do Częstochowy.
Powrót był spokojny, Niemcy tylko sprawdzali czy nie mamy broni i zwracali uwagę u mężczyzn na buty, czy nie są wojskowe. gdy ktoś takie miał zabierali go do niewolo jako wojskowego.
Dom zastaliśmy niesplądrowany- zastaliśmy wszystko jak zostawiliśmy.
W październiku dyrektorowi gimnazjum im H. Sienkiewicza panu Sabokowi udało się uruchomić szkołę. Otrzymał zezwolenie od władz niemieckich. Naturalnie do szkoły się zgłosiłem i prawie miesiąc uczęszczałem na zajęcia szkolne. Jednak przed 11-tym listopada Niemcy szkołę zamknęli, a nas uczniów skierowali na przeszkolenie zawodowe do szkoły Rzemieślniczej przy Alei Wolności..
Tam po krótkim przeszkoleniu zostałem wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec do miejscowości Salcgiter jako robotnik torowy w przedsiębiorstwie niemieckim budującym tory
kolejowe. Niwelowaliśmy teren ręcznie, a Ziemię ładowaną na tak zwane „ koleby”, wywoziliśmy po ułożonych torach, kilkaset metrów na teren niżej położony i tam wysypywaliśmy. Praca ciężka nam do spania jak i do przebywania w wolnych chwilach. Do pracy do zakładów umieszczonych w pobliskim lesie dowożono nas samochodami ciężarowymi. Praca była dwuzmianowa- od godziny 6-tej do 18-tej i następna do rana. Niedziele były pracujące. dziennie po 12 godzin. Vorarbeiter Czech- straszna kanalia, za to majster Niemiec, bardzo porządny facet. Po kilku dniach, majster przeniósł mnie do pracy na lokomotywie, jako palacza, Wąskotorowa linia kolejowa na ułożonych prowizorycznie szynach, dowoziła na budowę potrzebne materiały, Również pomagała niwelować teren „ dołączonym do niej pługiem.
Młody maszynista niestety nie lubił Polaków, bo jego brata pilota w napadzie na Polskę zestrzelono i poniósł śmierć. Wzajemnie sobie dokuczaliśmy. On uruchamiał parowóz w czasie gdy smarowałem przekładnie, co zawsze groziło mnie utratą ręki, ja znów smarowałem olejem szyny na naszej trasie pod górkę, i on nie mógł z ładunkiem pod tą górkę wyjechać i mordował się ruszając raz do przodu raz do tyłu parowozem. aż olej wskutek tarcia odparował.
Rozstanie z nim nastąpiło wkrótce. Zauważył u mnie szachy i je pożyczył na chwilę. Jak po kilku dniach poszedłem je odebrać do jego baraku „ tylko dla Niemców” zaczął się ze mnie naśmiewać, i tłumaczyć, że gra w szachy jest tylko dla ludzi inteligentnych a nie dla głupich Polaków. Słuchali to jego koledzy, więc dla udowodnienia mu kto to jest tym głupim, zaproponowałem mu partyjkę. Wobec przysłuchujących się jego kolegów, nie pozostawiało mu nic innego do wyboru i usiadł do gry. Grał jak skończony „noga” i po kilku szewskich matach jakie mu dałem(takie w trzech posunięciach”) pożegnał się ze mną, wśród bardzo złośliwych docinków pod jego adresem, jego kolegów.
Nazajutrz spotkaliśmy się na lokomotywie po raz ostatni. Wściekły na mnie, zapinając pług do lokomotywy, nie podniósł go, wskoczył do parowozu i gwałtownie ruszył., pługiem niwelując wszystko napotkane po drodze. Tak też wywrócił magazyn narzędziowy mieszczący się w bardzo długim baraku. Narzędzia spadające z wieszaków narobiły wiele hałasu, a w środku przewróconego baraku, pod stołem, siedział wystraszony magazynier.
Myślałem „że pęknę ze śmiechu na ten widok. Wtem nadbiegł jego majster i usłyszał od niego lawinę brzydkich słów. Miło mi było to słuchać.
Po tej słownej naganie, odjechaliśmy kawałek. Maszynista stanął z lokomotywą i rzucił się na mnie. Po małej szarpaninie, odepchnąłem go od siebie, a jak on schylił się by coś twardego wziąć do ręki, ja byłem szybszy i w moim ręku znalazł się ciężki klucz francuski. Na ten widok on wyskoczył z parowozu a ja za nim. On zaczął uciekać . a w biegach był lepszy ode mnie. Zatrzymałem się i pomyślałem.- tu już pracy nie mam. Czas do domu czas.
Wróciłem do baraku. umyłem się „ przebrałem, nałożyłem na skromne ubranie jasny prochowiec i poszedłem na pobliską stację kolejową Salzgiter. Kupiłem bilet do stacji kolejowej Gosiar
i wnet tam się znalazłem. Ponieważ dostawaliśmy co tydzień parę marek wynagrodzenia, miałem ich trochę zaoszczędzonych. na drogę do domu wystarczającą.
Długo nie czekałem na pociąg do Hale. Stacja kolejowa duża. W budynku stacyjnym kasy, poczekalnia dla podróżnych jak i sala restauracyjna., Następna moja stacja docelowa to Wrocław. Dobrze że geografii uczyła mnie w gimnazjum pani Jakubowska, bo pamiętałem rozkład miast
w Niemczech. Tu już kupiłem bilet na pociąg pośpieszny. bo ten był dalekobieżny. Jednak na odjazd tego pociągu trzeba było czekać ponad 2 godziny. Dla mnie to bardzo było niekorzystne, bo stale żandarmeria niemiecka kręciła się po dworcu i sprawdzała dokumenty. idę więc do sali restauracyjnej i siadam przy stoliku gdzie siedzieli już dwaj Niemcy z Hakenkreutz-ami w klapach marynarek i czytali niemieckie gazety — ‚„Die Woche.” Poszedłem do kiosku z gazetami, kupiłem za 50 fenigów swastykę, wpiąłem do marynarki i zaopatrzony w taką samą gazetę, czytać jej nie potrafiłem, bo pisana była gotykiem, siadłem z powrotem przy Niemcach i udawałem Że czytam gazetę.. Kelner roznosił piwo, oni zamówili po kuflu, więc i ja zrobiłem to samo. Patrol żandarmerii niemieckiej wyrywkowo sprawdzał dokumenty czekającym na pociąg, ale na widok takich „szkopów jak my”, nas pominął. Parę minut przed odjazdem udałem się na peron, a w kiosku z kwiatami zaopatrzyłem się w bukiet kwiatów. Z kwiatami w ręku wyglądałem na zakochanego młodego Niemca.
Pociąg nadjechał, wybrałem wagon pełny żołnierzy niemieckich wracających z urlopu na front. Kwiaty wyrzuciłem przez okno. W tym towarzystwie szczęśliwie dojechałem do Wrocławia. Niemcy nawet poczęstowali mnie w wagonie kanapką, a byłem wtedy już porządnie głodny. Z Wrocławia do Lublińca dostałem się koleją szybko i bez przeszkód.
Wiedziałem., Że Niemcy przesunęli granicę swoją wschodnią aż prawie pod Częstochowę do Blachowni. Stąd już pieszo wracałem do domu. Niestety zostawili jeszcze posterunek graniczny w Herbach. Idąc wojskowym krokiem drogą zobaczyłem przed sobą budkę strażniczą niemiecka w niej Niemca w mundurze. Zaczął padać deszcz. Nie zatrzymałem się wiec koło tej strażnicy a niemieckiego strażnika który wyszedł na zewnątrz pozdrowiłem podnosząc prawą rękę uzbrojona w niemiecką gazetę hitlerowskim pozdrowieniem „ Heil” Ten mi zasalutował i nie zatrzymał. Jak straciłem go z widoku, nie szedłem dalej już drogą lecz polarni poza zabudowaniami. Do domu dostałem się bez przeszkód. Matka i Siostra bardzo się ucieszyli
i musiałem długo, długo opowiadać o tym co w miedzy czasie przeżyłem. Wkrótce zaopatrzyłem się w lewe papiery dowodu osobistego. Byłem już Tadeuszem Kobierskim.
Lewa Kenkarta”.
W domu z moją matką i siostrą mieszkała siostra mamy Liwa oraz bratanica mamy z dwojgiem dzieci i mężem ( Mąż bratanicy z zawodu prawnik, sędzia z Radomia, jako Żyd o nazwisku Edelstein schronił się w naszym domy zmieniając nazwisko na Czajkowskiego.)
Gdyby Niemcy się o tym dowiedzieli, to byłby dla nas wyrok śmierci. Sąsiadem naszym był Volksdeutz, a tak porządny Że nas nie zdradził do końca wojny. Kazik Czajkowski był wspaniałym szachistą i cale godziny rżnęliśmy w szachy
Ciotka Liwa próbowała handlować i Żywność o którą było bardzo trudno, ze wsi przywoziła. Mama trochę pracowała ii ogrodnika a następnie przystąpiła do tajnego nauczania jako nauczycielka. Znalazła się jednak świnia w osobie nauczyciela z sąsiedniej szkoły podstawowej o nazwisku Małolepszy, i ten doniósł na Mamę że uczy potajemnie do częstochowskiego Gestapo. Matka została wezwana do tej instytucji i sekretarz urzędu Gestapo, były nauczyciel mojej siostry o nazwisku Cichoń, pokazał Mamie ten donos, kazał go Mamie zabrać i zniszczyć, i uważać na tego szpicla donosiciela, a lekcje szkolne na tajnych kompletach nie prowadzić w domu, lecz w domach uczniów. Byli jeszcze porządni Niemcy.
Zacząłem szukać pracy. Przypadkowo na ulicy w Częstochowie spotkałem brata zakonnego z tak zwanych braci szkolnych, którzy w Częstochowie prowadzili bursy dla szkolnej młodzieży, naturalnie odpłatnie. Ja w tej bursie mieszkałem jeden rok szkolny, a przeorem był ten zakonnik, którego spotkałem na ulicy. Okazało się że jest dyrektorem niemieckiego Urzędu pracy- Niemiec który z jakaś specjalna misją był do Polski przez Hitlerowców posłany i we habicie się ukrywał. Poznał mnie i obiecał załatwić pracę, ale muszę się zgłosić do jego Abeitsamt-u.
Po zgłoszeniu się, zaraz mnie skoszarowali w obiekcie zamkniętym składającym się z kilku baraków( gdzieś przy ulicy Jasnogórskiej) i po kilku dniach zostałem wywieziony do Niemiec do miejscowości Bergedorf tuż koło Hamburga i zatrudniony w zakładach Krupp-a —zakłady produkcji wałów korbowych dla czołgów i samolotów. (Kurbenwelenwerk -Glinde)
W miejscowości Bergedorf w sali po byłym kinie umieszczono mnie i kilkudziesięciu jeszcze innych Polaków. Mieściły się tu prycze 3-piętrowe które służyły nam do spania jak i odpoczynku w czasie wolnym od pracy. Obok była jadalnia należąca do właściciela tej sali kinowej, który prowadził też tutaj małą piwiarnię. Do Zakładów Zbrojeniowych „ znajdujących się w pobliskim lesie. dowożono nas samochodami ciężarowymi Obiady podawano nam „ bardzo skromne, przeważnie oparte na brukwi, w tej sali jadalnej. Śniadania i kolacje musieliśmy sami sobie przygotowywać, otrzymując czarną gorzką kawę bez ograniczeń.. Kartek żywnościowych nie otrzymywaliśmy, lecz codziennie wydzielano nam po niewielkim kawałku chleba, trochę marmolady i czasem margaryny. Wystarczało na tylko jeden skromny posiłek. Całe szczęście, że za przepracowane godziny co tydzień płacili nam jak i pracownikom niemieckim. Z tego tygodniowo płaciliśmy koło 20 marek za wyżywienie i mieszkanie. Pieniędzy mi jeszcze sporo zostawało, bo zarabiałem około 130 marek miesięcznie.
Tutejsi mieszkańcy byli do nas przyjacielsko nastawieni. Często w piekarni, jak nie było nikogo, to sprzedawali mi chleb a w sklepach mięsnych tez tak samo, wyroby mięsne nie kartkowe jak kiszki czy inne podroby. Tak się mogłem dożywiać., mogłem też Matce do Polski posyłać marki.. Nie można było pieniądze nadać pocztowo, lecz wklejałem je w dwie pocztówki i tak Mama banknoty 50 markowe otrzymywała ode mnie. Pracowałem w wydziale kontroli technicznej jako Masprufer w hali Nr.4 ( wiedzieli że jestem po szkole gimnazjalnej i znam trochę język niemiecki) W hali produkcyjnej był ustawiony stół z płytą metalową o wymiarze 2 na 3 metry i z dwóch stron na specjalnych stojakach ustawiano dźwigiem wał korbowy i trzeba było sprawdzić wszystkie jego wymiary jak i twardość powierzchni części łożyskowych. Ta praca była w akordzie, na sprawdzenie takiego wału miałem około dwóch godzin. Wyrabiałem normę 130%, a że liczyć potrafiłem, nigdy jej nie przekroczyłem. Tym którzy normę przekraczali, zaraz zmniejszali czas jej wykonania. Po dwóch latach pracy poprosiłem majstra Seidla o urlop. Powiedział mi, że chętnie mi go dałby, ale gdybym nie wrócił, to on zginął by marnie. Dałem mu słowo „że wrócę., a był bardzo porządnym majstrem Dostałem urlop i po drodze do domu przestudiowałem trasę ewentualnego powrotu..
Po dwóch tygodniach wróciłem. do pracy.
Codziennie były naloty nocne na Hamburg i stale słychać było syreny alarmowe. Tym co byli
w pracy nic nie groziło, bo alianci nie bombardowali zakłady zbrojeniowe niemieckie- widocznie byli ich współwłaścicielami. Tu w Bergedorfie poznałem moją tamtejszą sympatię. Joasie Pawlikowską. Pracowała w tutejszych zakładach produkujących wyroby azbestowe. Wszystkie wolne chwile przebywaliśmy na spacerach po tutejszym lesie.
Nastąpił jednak pewnego dna dywanowy nalot na Hamburg. Wcześniej zostały rzucone ulotki
z planem godzinowym i miejscem nalotu. W dziennych 3-dnoowych nalotach (co drugi dzień) brało udział około 1000 samolotów alianckich. Cztero milionowe miasto zostało kompletnie zburzone a raczej wypalone. Alianci zrzucali bomby fosforowe. Tysiące zabitych i rannych
a reszta została ewakuowana. Trzeba było więc wracać do domu. Trasę już wcześniej poznałem i bez przeszkód dotarłem do Częstochowy. wykorzystując gorączkę ewakuacji ludności
PO kilku dniach pobytu we Częstochowie, udało mi się dostać pracę w niemieckiej firmie .„Varnolit” w centrali telefonicznej... Tu pracowałem krótko, W miedzy czasie przygotowując się do matury na tajnych kompletach z kolegą Tadkiem Jędrzejczykiem Po maturze znalazłem się w lesie w oddziale partyzanckim „.Marcina”


[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych