- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Z kolekcji zdjęć Hurasa Stanisława

Autor: Cieślak Aleksnader
Data dodania: 16.09.2007 11:59:17

We własnym ogrodzie
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
We własnym ogrodzie

W ogrodzie
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
W ogrodzie

Śnieżka 1947 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Śnieżka 1947 r.

Częstochowa
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Częstochowa

Osieczów - 1948 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Osieczów - 1948 r.

Osieczów - 1948 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Osieczów - 1948 r.

M. Lida
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
M. Lida

Wrocław
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Wrocław

Wrocław
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Wrocław

Beniowski
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Beniowski

LO Sienkiewicz - 1948 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
LO Sienkiewicz - 1948 r.

Dyr. Płodowski i ks. Paras
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Dyr. Płodowski i ks. Paras

Przed aulą szkolną
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Przed aulą szkolną

Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


W wieku 24 lat
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
W wieku 24 lat

W wieku 18 lat
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
W wieku 18 lat

Kraków - wycieczka 1947 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Kraków - wycieczka 1947 r.

Kraków - wycieczka 1947 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Kraków - wycieczka 1947 r.

Kraków - wycieczka 1947 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Kraków - wycieczka 1947 r.

Kraków - wycieczka 1947 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Kraków - wycieczka 1947 r.

Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


Kliknij aby powiekszyc zdjecie


W czasie pobytu w Turku u Pana Stanisław Hurasa otrzyumałem możliwośc zeskanowania zdjęć z albumu z okresu harcestwa i pobytu w szkole.

Huras Stanisław - wspomnienia

W czerwcu 1944 roku ukończyłem naukę w szkole podstawowej z wynikiem bardzo dobrym. W nagrodę otrzymałem już trzecią książkę od nauczycielki, p. Alicji Malinowskiej za wzorowe zachowanie na lekcjach i wyniki w nauce. Nawet z j. niemieckiego miałem ocenę bardzo dobrą, choć przyznaję, że uczyłem się go na siłę , czasem z pomocą szwagra, lub brata, którzy znali ten język doskonale. W tym roku rodzice, a dokładniej brat zapisali mnie na tajne komplety gimnazjalne do pierwszej klasy. Zajęcia zaczynały się w połowie września w ustalonych przez profesorów pięcioosobowych grupach. Pierwsze zapoznawcze informacyjne zebranie mieliśmy u przedwojennego dyrektora Gimnazjum im. H. Sienkiewicza profesora Kazimierza Saboka. Profesor Sabok mieszkał w starym domu przy ulicy Piłsudskiego na wprost dworca głównego. Mój brat, który w tym czasie kończył na kompletach z wyróżnieniem dwuletnie liceum znał większość profesorów.
Podał mi więc dokładny adres do dyrektora, do którego zgłosiłem się w podanym dniu w godzinach rannych. Z bijącym sercem zapukałem do drzwi i otworzył je sam profesor. W przedpokoju na krzesłach siedziało już dwóch chłopców i jedna dziewczyna. Dyrektor wskazał mi miejsce gdzie mogłem usiąść i wyszedł. Siedzieliśmy tak w nieco ciemnym przedpokoju bez słów nic do siebie nie mówiąc, gdyż wcześniej nie znaliśmy się , nawet z widzenia. Za chwilę usłyszeliśmy znów pukanie do drzwi i wszedł mój kolega ze Stradomia, który również jak ja był ministrantem w tym samym kościele. Nazywał się Eugeniusz Sztajner i mieszkał w małym domku przy ul. Jagiellońskiej. Pan profesor powiedział do nas, że skoro jesteśmy już wszyscy to możemy już zacząć. Otworzył teraz drzwi z których wychodził i poprosił nas do dużego pokoju. Zaproponował nam żebyśmy usiedli przy okrągłym stole na środku pokoju.
Na wstępie przedstawił się, podał nam plan zajęć i warunki naszego zachowania się jako uczniów uczęszczających na naukę w warunkach konspiracyjnych. Powiedział nam też, że będzie nas uczył łaciny tutaj w jego mieszkaniu dwa razy w tygodniu. My natomiast mieliśmy postarać się o książkę „ Elementa Latina ”, a także winniśmy być zaopatrzeni w zeszyt i cos do pisania. Prosił nas, żebyśmy na każdą lekcję przychodzili pojedynczo, nigdy grupowo. Również z zajęć wychodziliśmy oddzielnie każdy. Idąc ulicami nie należało z nikim rozmawiać o tym , że idziemy od profesora. W ogóle nikomu nie wolno było przekazywać informacji, że kontynuujemy naukę w zakresie gimnazjum. Ksiązki należało chować tak aby nie były widoczne.
Profesor Sabok życzył nam wytrwałości i zachowania dyskrecji. Opłaty za naukę mieliśmy przynosić co miesiąc. Podał nam na koniec nazwiska profesorów i ich adresy. Prosił byśmy tych kartek nigdy nie nosili przy sobie – na wypadek łapanki albo rewizji. Nasza pierwsza wizyta u profesora dobiegła końca. Wychodziliśmy pojedynczo co parę minut.
Nasza pięcioosobowa grupa stanowiła taka mała klasę, która powinna być zdyscyplinowana i wykonująca polecenia naszych nauczycieli. Już po kilku lekcjach znaliśmy się wszyscy. Oprócz Sztajnera do grypy należał kolega Imieliński z ul. Dąbrowskiego, koleżanka Helena Gziełło, ładna i zgrabna czarnulka z ul. Małej. Był jeszcze z nami jeden kolega ale go już nie pamiętam.
Kto nas uczył ? Byli to profesorowie : K. Sabok ( łacina ) , syn prof. Saboka uczył nas języka niemieckiego, Sz. Markowski – biologii i chemii, J. Steczko – matematyki i fizyki. Z geografii i języka polskiego nazwisk p[profesorów nie pamiętam.
W tym czasie łacinę zawsze mielismy u profesora Saboka, jezyk niemiecki odbywał się u mmnie w domu na stradomiu, biologie i chemie u profesora Markowskiego, mieszkającego obok kościoła ewangelickiego, geografia odbywała się w domu kolegi Imielińskiego na drugim piętrze. Na parterze w tym samym budynku odbywał się język polski ( „ Mówią Wieki ” ) w sypialni młodej pani profesor, zresztą ładnej i atrakcyjnej. Matematyka i fizyka miała miejsce w mieszkaniu prof. Steczki. Pozostałe przedmioty uczono nas w mieszkaniu naszej urodziwej koleżanki z klasy.
Uczęszczanie na komplety do gimnazjum stanowiło w moim życiu pewien przełom, czułem, że staję się już dorosłym człowiekiem, miałem świadomość, że nie muszę codziennie wstawać o tej samej godzinie i spotykać się w nieprzyjemnych murach szkolnych, zdejmować buty w szatni, a następnie po lekcjach zakładać je i wychodzić na ulicę.
W tym czasie mój brat Gienek uczęszczał na komplety tajnego nauczania, lecz już do klas licealnych, organizowanych przez prof. Sołdrowskiego z Gimnazjum im. R. Traugutta. Znając , gdzie co można dostać, dość szybko załatwił mi ksiązki. Postarał się też o większość używanych, ale potrzebnych książek, jak „ Mówią wieki ”, „ Elementa Latina ”. „ Wir Lehrnen Teutsch ”. Pozostałe sam zdobywałem z upływem czasu, z czerpanych różnych informacji kolegów z grupy, lub starszych, także tych, którzy byli ministrantami, a kontynuowali naukę – także na kompletach – z klasy drugiej czy trzeciej gimnazjum.
Przed woja dyrektorem Gimnazjum im. H. Sienkiewicza był Kazimierz Sabok. Tę samą godność pełnił na naszych kompletach. Uczył nas u siebie zawsze w dużym pokoju przy dużym rozsuwanym stole, wkoło stały drewniane krzesła. Każdy z nas miał ustalone miejsce, ksiązki, zeszyty i pióro kładliśmy na blat stole i czekaliśmy na rozpoczęcie lekcji.
Gdy wchodził profesor zalegała cisza, kazał nam otworzyć książkę na właściwej stronie. Jednemu z nas kazał otworzyć książkę na właściwej stronie, następnie każdy z nas po kolei czytał uważnie i powoli zaznaczony tekst. Po przeczytanym zdaniu należało przetłumaczyć ten fragment na język polski. Najczęściej była to czytanka z poprzedniej lekcji zadawana do domu. W tym czasie profesor Sabok spacerował nerwowo po pokoju, od czasu do czasu dochodził do okna i patrzył przez szybę. Zawsze uważnie słuchał albo komentował błędy , zawsze poważny, bez uśmiechu, ale przy tym serdeczny, zawsze do nas odnosił się grzecznie.
Lekcja zazwyczaj trwała od 40 do 50 minut. Potem pakowaliśmy zeszyty i ksiązki i ze słowami „ do widzenia panie profesorze ” wychodziliśmy pojedynczo z mieszkania.
Profesor Sabok miał oczywiście obowiązek zbierać od nas co miesiąc czesne. Musiał z tego płacić skromne pensje pozostałym nauczycielom. Ja za pierwszy miesiąc uiściłem należność podana przez dyrektora, ale w naszej rodzinie zaczęło brakować pieniędzy, rok był wyjątkowo trudny. W związku z tym mama stwierdziła, ze tylko możemy zapłacić mlekiem. Wobec tego po lekcjach zostałem ostatni i zapytałem : „ Czy pan profesor nie wyraziłby zgody bym zamiast pieniędzy przynosił mleko , bo rodzice pieniędzy nie mają ”. O dziwi, zgodził się . Tak więc za każdym razem moja mama przygotowywała mi w siatce trzy litry mleka w szklanych butelkach przykrytych korkiem. Czasem dla bezpieczeństwa owijała je szczelnie papierem. Wychodząc od dyrektora zawsze ostatni, zabierałem podane przez niego puste butelki. Trochę się wstydziłem kolegów, że mlekiem płace za naukę, ale nie było przecież żadnego innego wyjścia.
Wielką indywidualnością był profesor Szczęsław Markowski. Nauczał nas biologii i chemii. Po wojnie w liceum był moim wychowawcą. Na kompletach przyjmował nas w swoim mieszkaniu mieszczącym się w niedużej willi, która stała na rogu ul. Kopernika i Nowowiejskiego. Wchodziło się furtka od ul. Kopernika . Przychodząc pojedynczo, czekaliśmy także na pozostałych w przedpokoju. I dopiero jak uzbierał się komplet klasy, wtedy profesor otwierał drzwi i prosił nas do pokoju. Tutaj w atmosferze powagi i nawet pewnej surowości prowadził zajęcia. Nigdy nie widziałam na twarzy profesora uśmiechu. Zawsze poważny, jakby smutny, a jednocześnie niezwykle wymagający. Wszyscy czuliśmy przed nim respekt, ale i zarazem szacunek. Ten wspaniały i wyjątkowo kulturalny człowiek, był także moim profesorem po wyzwoleniu w Liceum im. H. Sienkiewicza. Był jednocześnie sprawiedliwym i opiekuńczym wychowawcą mojej klasy. Wychowywał nas i nauczał Az do samej matury w 1950 roku.
Syn dyrektora Saboka , który nauczał nas języka niemieckiego był młodym i bardzo przystojnym mężczyzna. Przyjeżdżał lub przychodził pieszo na kontynuowanie lekcji, przeważnie do mieszkania moich rodziców. Lekcje odbywały się w dużym naszym pokoju, także przy stole dębowym, prostokątnym i bardzo masywnym. A przy nim stało sześć jasnych krzeseł, ładnie inkrustowanych.
Lekcje języka polskiego odbywały się u młodej, bardzo ładnej nauczycielki. Mieszkała na parterze w domu rodziców kolegi Imielińskiego. Zawsze otwierała nam drzwi osobiście i zapraszała do pokoju sypialnego. Siadaliśmy na krzesłach stojących zawsze w tym samym miejscu i trzymaliśmy „ Mówią Wieki ” i zeszyty na własnych kolanach. Mówiła do nas wolno, akcentując każdą sylabę. Nigdy w jej mieszkaniu nie widzieliśmy nikogo, nie słyszeliśmy żadnych rozmów, ani śmiechów, czy zabaw dzieci. Zawsze słuchaliśmy jej z dużym zainteresowaniem. Dla mnie lekcje te były czymś niezwykłym. Ze spokojem bez patosu, z właściwą sobie dykcją deklamowała nam wiersze Mickiewicza i Słowackiego. W moim życiu lekcje te odegrały ważna role, sprawiły , że obudziła się we mnie dusza romantyka i humanisty.
Geografie i historię miał z nami starszy pan, wysoki i jakby trochę pokrzywiony, którego niestety nie pamiętam nazwiska. Lekcje z nim odbywały się zawsze w małym pokoiku kolegi Imielińskiego, w dużej kamienicy jego rodziców. Profesor zaczynał zwykle od rozłożenia atlasu na stole przysuniętym do okna, żeby była lepsza widoczność. Pokazywał nam zawsze ołówkiem wszystkie istotne i ważne punkty geograficzne. Był surowy i czasem mało przez nas rozumiany. Zawsze miał do nas pretensje, że nie jesteśmy właściwie przygotowani do lekcji. Jeśli ktoś tylko przez moment nie uważał musiał się liczyć , że może dostać ręką po głowie. Lekcje z tym profesorem odbywały się z ceglastym domu na Ostatnim Groszu.
Kiedy nadeszły wakacje nie zdawaliśmy sobie sprawy, że następne lekcje będę odbywały się już w szkole. Pod koniec sierpnia zacząłem myśleć już poważnie o powrocie do szkoły, uczeniu się, podjęciu konkretnych obowiązków, kontaktu z nauczycielami i kolegami. Tęskniłem również za harcerstwem, zbiorkami, ogniskami, a także sobotnimi i niedzielnymi wycieczkami poza miasto, do lasu, nad rzekę.
Pierwszy dzień pobytu w nowej szkole był niezwykły. Głównie dlatego, że nie skończyło się chodzenie na zajęcia w godzinach popołudniowych. Początek zajęć wyznaczono na godzinę 8.00 rano. Następnie przydzielono nam stałą klasę, obok sekretariatu z oknem na ulicę. Ja usiadłem w trzeciej ławce w rzędzie od strony okien, bowiem polecono nam wybrać miejsce i dobrać kolegę. Klasa moja była czysta, odmalowana i widna, bo od strony południowej. Podano nam czasowy plan zajęć. Wychowawca klasy został profesor Józef Wójcicki. Wchodząc do klasy przywitał nas i polecił odśpiewać „ Boże , coś Polskę ” i poprowadził pierwsza lekcje wychowawczą. Zaproponował notować to wszystko, co było ważne. Także ten tymczasowy plan lekcji na pierwszy tydzień, informując, że stały plan jest w szczegółach dopracowywany. Pamiętam moje pierwsze wrażenie. Czułem , ż wszystko to co się wokół mnie dzieje jest uroczyste, poważne i podniosłe.
Mniej więcej po dwóch godzinach opuściliśmy klasę. Wychowawca polecił nam obowiązkowe i punktualne przychodzenie do klasy i że w ciągu miesiąca, a więc do końca września każdy uczeń obowiązkowo musi mieć tarczę szkoły przyszytą do lewego rękawa, a do końca października czapkę. Do szkoły jeździłem na rowerze, także na zbiórki harcerskie, czy inne zajęcia pozaszkolne. Zresztą wielu moich kolegów wykorzystywało transport rowerowy do przemieszczania się po mieście. Do szkoły dojeżdżali ze Stradomia, Rakowa, Kucelina i Parkitki, a także miejscowości podczęstochowskich.
Na pierwszych zajęciach śpiewu, profesor Edward Makosza poinformował nas, że w październiku będzie organizował orkiestrę szkolną, najpierw dętą potem smyczkową. Orkiestra dęta mogła tez pełnić role orkiestry harcerskiej. Osobiście informacja ta bardzo mnie zainteresowała. Oznajmiłem jako pierwszy profesorowi, że może na mnie liczyć. Od razu w następnym tygodniu zacząłem uczęszczać na prywatne lekcje gry na skrzypcach u profesora Jarzębskiego – syna znanego z okresu międzywojennego skrzypka i pedagoga z Warszawy. Skrzypce pozyskałem w czasie ostatnich dni wojny, kiedy to funkcjonowała wymiana towarowa z żołnierzami radzieckimi. Skrzypce okazały się niełatwym instrumentem w nauczaniu gry na nich.
Na pierwsza próbę i przesłuchanie kandydatów do orkiestry przyszedł profesor Mąkosza jak na zwykłe normalne zajęcia, wszedł z boku na scenie i powiedział : „ Dzień dobry Panowie. Siadajcie i zaczynamy ”. Na początku zapytał, czy ktoś już wcześniej grał na jakimś instrumencie i czy ktoś w ogóle posiada jakikolwiek instrument. Kliku moich kolegów przyniosło trąbki, a jeden klarnet. Przesłuchanie trwało parę godzin, kilku uczniów odpadło, ale nie byli zawiedzeni. W sumie w orkiestrze znalazło się około 30 uczniów. Ja otrzymałem w przydziale tenor, taki sam otrzymał starszy kolega Andrzej Stoszek. Każdy z orkiestrantów miał przydzielony instrument – własność szkoły. Profesor prosił, żeby każdy z nas dbał o niego, a w domu dokładnie wyczyścił po każdej próbie. Próby orkiestry odbywały się dwa razy w tygodniu w godzinach popołudniowych godzinie 4.00 po południu. Do domu wracałem oczywiście na rowerze Aleją Wolności trzymając w lewej ręce duzy blaszany instrument.
Po kilku dniach profesor Mąkosza zapoznał nas z nutami i każdemu przygotował pierwszą część ćwiczeń. To był wspaniały czas, zobowiązani byliśmy do zupełnie nowej pracy zarówno dla własnej satysfakcji, jak tez dla szkoły i naszego profesora. Żeby go nie zawieść, ćwiczyliśmy z wielkim zapałem i zaangażowaniem. W tym czasie w dalszym ciągu ćwiczyłem prywatnie grę na skrzypcach. Dwa razy w tygodniu meldowałem się u profesora Jarzębskiego, który mieszkał w starej kamienicy na ulicy Waszyngtona. Mój nauczyciel gry na skrzypcach jak większość warszawiaków wyemigrował po powstaniu warszawskim. To właśnie on później, bo w 1947 zorganizował w Częstochowie orkiestrę symfoniczną, zresztą przy współudziale profesora Mąkoszy. Koncerty orkiestry miejskiej odbywały się w Sali znajdującej się przy ulicy Dąbrowskiego, jakby z tyłu połączonej z teatrem.
Kilka razy wraz z profesorem Mąkoszą chodziliśmy całymi klasami na te wspaniałe koncerty. To była dla mnie osobiście wielka uczta duchowa, bardzo każdy koncert przezywałem.
I tak nadszedł 1946 rok. W ferie zimowe cały czas ćwiczyłem grę na moich ulubionych skrzypcach i na szkolnym tenorze. Zaraz po Trzech Królach powróciliśmy do zajęć szkolnych. Profesorowie po dłuższej przerwie pytali nas, jak spędziliśmy święta, czy może ktoś z nas w tym czasie był poza Częstochową i zwiedzał inne miasta. Jednak prawie wszyscy byliśmy w swoim rodzinnym mieście.
Pod konie stycznia dyrektor szkoły przydzielił naszej drużynie harcerskiej pomieszczenie – mały pokój od strony wschodniej szkoły. Mnie i mojego przybocznego Balasa wyznaczono do urządzenia tej izby. Posiadaliśmy dość dużo książek na temat harcerstwa, trzeba było je oprawić w szary papier, spisać do zeszytu i ponumerować. Podjąłem się tej pracy pomimo wielu już obowiązków jakie miałem przydzielone w szkole. Dzisiaj nie mogę zrozumieć skąd wtedy miałem taki zapał i chęci, aby temu wszystkiemu podołać.
Wiosna profesor Makosza uruchomił próby orkiestry smyczkowej. Doszły więc nowe obowiązki, rozkręciły się na dobre zbiórki harcerskie, często odbywały się na placu szkolnym, a w sobotę po południu harcerze wyruszali poza miasto. Zwiedzaliśmy Olsztyn, Mstów, Mirów, piękne laski sosnowe za Dźbowem.
W tym czasie rodzice zapisali mnie do Szkoły muzycznej, której dyrektorem był Wawrzynowicz. Początkowo nauka na skrzypcach szła mi doskonale, potem jednak dyrektor szkoły narzekał na brak postępów w mojej nauce gry na instrumencie. Zupełni inaczej szło mi granie w orkiestrze dętej na tenorze. Gra nie sprawiała mi żadnych trudności. Wystarczyło poćwiczyć kilka razy w tygodniu po pół godziny i utwór był opanowany. Tymczasem nasza szkolno – harcerska orkiestra wychodziła w piękne częstochowskie Aleje i grała dla mieszkańców miasta przy różnych okazjach. Graliśmy przy okazji świąt państwowych, kościelnych, z okazji święta pracy, dnia kobiet, święta lasu i innych. To było niezwykłe uczucie maszerować przez całe Aleje od III do I i z powrotem – grać piękne marsze w większości skomponowane przez naszego bardzo kochanego profesora Edwarda Mąkoszę.
Kiedyś przy okazji święta pracy zaproszono naszą orkiestrę do Krzepic. Na miejsce dotarliśmy godzinkę przed czasem, rozłożyliśmy się na trawie i czekaliśmy. A potem był przemarsz, graliśmy marsz za marszem aż do zakończenia pochodu. Organizatorzy przynieśli nam wodę mineralną w półlitrowych butelkach, abyśmy grali jak najlepiej. Do Częstochowy wróciliśmy późnym popołudniem, profesor Mąkosza zaproponował nam, abyśmy zagrali jeszcze kilka marszy na rynku. Był to wspaniały dzień, pamiętam go dokładnie.
Dość długo przygotowywano nas do przysięgi harcerskiej, czekałem na ten dzień. W nocy budziłem się kilkakrotnie patrząc w okno czy zaczyna się już rozwidniać. Wczesnym rankiem wstałem i ubrałem się jak najbardziej odświętnie, czyli nowe, zielone spodnie, bluzę uszytą wcześniej dla mnie, na głowę wcisnąłem czapkę harcerską z lilijką, w spodnie włożyłem skórzany pas z finka , a na nogi skarpety – podkolanówki. Na lewym ramieniu przewieszony miałem sznur zastępowego. Przed domem stał wypucowany rower oparty o sztachety płotu. Zbiórka wyznaczona była na godzinę 10.00, ale ja już nie mogłem wytrzymać i wyruszyłem o 9.00.
Na wyznaczonym placu zbiórki było już kilkudziesięciu harcerzy, także mój drużynowy Zbigniew Roesler, niebawem pokazali się instruktorzy phm druh Binkowski i phm Małek. Punktualnie o godzinie 10.00 w głównym wejściu na tarasie ukazał się Komendant Hufca druh Harcmistrz Rzeczpospolitej Marian Zieliński. Przez chwilę stał nie odzywając się i patrzył na swoich harcerzy. A potem powoli zszedł na dół, na plac zbiórek i zatrzymując się w asyście czekających na dole instruktorów pośrodku tego placu. Następnie rozejrzał się po swoich drużynach i rozpoczął słowami : „ Druhowie : baczność ! – Czuwaj druhny i druhowie ! ”, wszyscy odpowiedzieli : „ Czuwaj druhu hufcowy! ”. Po tych słowach drużynowi zaczęli dokonywać zbiórki zastępów, równo w dwuszeregu, a następnie meldowali o gotowości swojej drużyny bezpośrednio druhowi Zielińskiemu. Wręcz w idealnej ciszy nastąpił moment odczytania rozkazu, w którym wymieniono nazwiska wszystkich dopuszczonych harcerzy do składania przyrzeczenia. Gdy usłyszałem swoje nazwisko czułem, jak przez całe ciało przechodzą ciarki. Potem wyczytani wystąpili przed swoją drużynę, ustawili się w szeregu i razem powtórzyli tekst przyrzeczenia. Następnie do każdego podchodził hufcowy i przypinał do munduru krzyż harcerski. Po ceremonii wszyscy udali się na plac jasnogórski, gdzie specjalnie dla nas odprawiono msze świętą.
Następne dnia do szkoły przyszedłem w mundurze harcerskim z przypiętym krzyżem harcerskim. Koledzy z klasy przywitali mnie serdecznie, gratulowali, oglądali krzyż. Profesorowie natomiast jakby chcąc podtrzymać powagę chwili nie odpytywali tego dnia nikogo.
W drugiej Polowie maja wychowawca naszej klasy profesor Józef Wójcicki ogłosił, że z początkiem czerwca ma zamiar zorganizować wycieczkę na dolny Śląsk. W pierwszym tygodniu czerwca ciężarowym samochodem z bocznymi ławkami wyruszyliśmy prawie w komplecie , było nas około 40 chłopców. Po wyjechaniu z miasta jechaliśmy przez Blachownię, Lubliniec i opole, następnie do Wrocławia. Z samochodu widać było olbrzymie zniszczenia wojenne, dotąd nieusunięte. Widzieliśmy też po drodze rozbity samolot, kierowca zatrzymał się przy nim, a mu mogliśmy dokładnie go zobaczyć, a nawet wejść do środka. Do Wrocławia wjeżdżaliśmy przez zrujnowane dzielnice, puste domy, wybite szyby, a po boku leżał gruz i zbite cegły. Po zwiedzeniu Wrocławia kolejnym etapem wycieczki była Jelenia Góra, Karpacz i Szklarska Poręba. Następnego dnia zwiedziliśmy Polanice Zdrój, Kudowę i Duszniki Zdrój. Nocowaliśmy w starych domach PTTK, a w dzień robiliśmy wypad w góry. Pamiętam jak piękny widok roztaczał się z Gór Stołowych i Bystrzyckich. W Dusznikach Zdrój spędziliśmy prawie 2 dni, spaliśmy w dużym domu wczasowym na bardzo wygodnych łóżkach z materacami. Był to już piąty dzień naszej wycieczki. Następnego dnia wcześnie rano pojechaliśmy do Krakowa. Po kilku godzinach dość szybkiej jazdy zatrzymaliśmy się na samym rynku, opodal kościoła Mariackiego. W bocznej uliczce w barze mlecznym zjedliśmy śniadanie. A potem zwiedzaliśmy już Kraków, który zrobił na wszystkich wielkie wrażenie. Wieczorem byliśmy już w swoim rodzinnym mieście zwiedzając po drodze Ojców. Zdrowi i szczęśliwi, choć na pewno zmęczeni. W następnym dniu każdy z uczestników musiał dzielić się swoimi wrażeniami z wycieczki.
Powoli zbliżał się koniec roku szkolnego. Te ostatnie dni pobytu i nauki w szkole były bardzo przyjemne, głównie dlatego, że nic już nam prawie nie zadawano do odrabiania w domu. Były tylko powtórki i klasówki z materiałów już przerobionych. A w ostatnim dniu świadectwa rozdał nam nasz wychowawca profesor Józef Wójcicki. Pożegnałem się ze szkołą, z kolegami, ale nie rozstałem się z moim ukochanym harcerstwem. Czekały mnie jeszcze zbiórki jako zastępowego z drużyną. Przed wyjazdem na dwutygodniowy obóz stały w Wąsoszu, składający się z kilku wyróżnionych drużyn. Zacząłem pilnie przygotowywać się do wyjazdu. Najbliższą zbiórkę zarządził starszy ode mnie o rok druh Jan Świąć. Omówił dokładnie warunki uczestnictwa w obozie, przekazał nam, że drużyna I CDH została zakwalifikowana na obóz, jako jedna z najlepszych. Jak się wkrótce okazało zadaniem naszej drużyny było przygotowywanie posiłków. Ja osobiście zostałem wybrany szefem kuchni.
Obóz urządziliśmy w pachnącym lesie sosnowym nad Wartą. Mieliśmy duże wojskowe namioty, każde na 10 łóżek składanych, żelaznych. Kuchnię wraz z dużym wojskowym kotłem umiejscowiono około 100 metrów za obozem. W wykopanym dole przechowywaliśmy produkty żywnościowe potrzebne przygotowywania posiłków. Inne artykuły spożywcze, także pieczywo przywoziliśmy wózkiem z Wąsosza, ze sklepów „ Społem ” lub piekarni państwowej, z którymi wcześniej komenda Hufca zawarła umowę.
W moim namiocie obok mnie swoją pryczę miał kolega Wrzaszczyk ( w latach 60 – tych był ministrem motoryzacji ). Przez cały czas dopisywała nam pogoda, było słonecznie i ciepło. Często rano po śniadaniu chodziliśmy nad rzekę, obok której na gęstym dywanie trawy można było siedzieć, leżeć i opalać się. Ale można też było zrezygnować z wypoczynku i podjąć próbę zdobycia „ sprawności człowieka lasu ”, która polegała na tym, że bez jedzenia i picia, z plecakiem, kocem i celtką wychodziło się samemu z obozu na okres dwóch dni. Harcerz w tym czasie musiał być samowystarczalny i radzić sobie w lesie zarówno z samodzielnością jak i szukaniem leśnego jedzenia. Już nieco zahartowany po paru godzinach radziłem sobie dość dobrze. Nie mając nawet zegarka, tylko kompas, mapkę i lornetkę przebywałem samotnie starając się sprostać temu wyzwaniu. Zbierałem jagody, popijałem wodą , spałem na liściach uzbieranych i rzuconych na trawę, przykryty kocem pod rozbitą celtką. Wszystko to sprawiło, że doznawałem wyjątkowych przeżyć będąc sam w lesie na łonie natury i w końcu zdobyłem sprawność.
Obóz zakończyła ostatnia zbiórka i rozkaz komendanta obozu, wróciliśmy do Częstochowy do naszych rodzin i domów.
Mój pobyt w Liceum im. H. Sienkiewicza kończył się matura w 1950. Rodzice w tym czasie myśli o zakupie dla mnie materiału na garnitur. Razem ze swoja mama chodziliśmy po sklepach w poszukiwanie najwłaściwszego materiału. Wreszcie w II alei, w którymś sklepie pokazano nam piękny , granatowy materiał z wyciskanymi paseczkami. Od razu przypadł nam do gustu. Kupiliśmy 2 metry i 70 centymetrów i zaraz na drugi dzień zanieśliśmy do pana Popki – najlepszego krawca w Częstochowie. Za parę dni miałem już pierwszą przymiarkę, a po dwóch tygodniach garnitur był uszyty. Oglądałem go codziennie i nie mogłem się doczekać chwili włożenia garnituru w dniu rozdania świadectw maturalnych.
Tymczasem już od początku maja nie było w zasadzie normalnych zajęć, nauczycieli pytali poprawiających się uczniów, czasem robiono końcowe sprawdziany. Po 1 maja miałem też obowiązek rozliczenia się z dotychczasowej działalności Hufca Harcerskiego. A więc do końca roku szkolnego miałem sporo nauki, obowiązków i spraw do załatwienia. Wreszcie rozpoczął się czas egzaminów pisemnych i ustnych. Po każdym egzaminie , gdy opuszczało się szkolne mury następowała wielką ulga. Spacerowaliśmy środkiem alei, czasem zaglądaliśmy do parków. Tak było przez wszystkie te dni, w których musieliśmy wykazać się wiadomościami zdobywanymi przez wiele lat z poszczególnych przedmiotów. Aż wreszcie przyszła oczekiwana chwila w naszym życiu, chwila otrzymania z rąk wychowawcy profesora Szczęsława Markowskiego ( zmieniono nam wychowawcę w trakcie nauki ) świadectwa dojrzałości. Każdy z nas trzymając to świadectwo wydawał się jakby oszołomiony tym, co się wydarzyło. Nasze serca wypełniała radość. Kiedy wróciłem do domu wszyscy czekali na mnie. Gratulowano mi, cieszono się. Pamiętam jak od brata dostałem najprawdziwszy szwajcarski zegarek. Ale najbardziej dumny był ze mnie ojciec, może dlatego, że sam nie miał takiego wykształcenia.
W tym dniu wszedłem w prawdziwe dorosłe życie…


[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych