- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Wspomnienie o Maćku Kuklińskim

Autor: Życie Częstochowy 08.06.2007
Data dodania: 10.06.2007 10:39:09

Kliknij aby powiekszyc zdjecie


W Muzeum Częstochowskim jest przygotowywana wystawa poświęcona naszemu redakcyjnemu koledze, fotoreporterowi Janowi Kuklińskiemu — „Maćkowi”. Dla wszystkich znajomych i przyjaciół, a tych miał bez liku, będzie to jeszcze jedna okazja, by spotkać się z jego pracami, a i — w jakimś stopniu — z nim samym. Bo choć od blisko roku Maćka nie ma wśród nas, zdjęcia, które robił, przywołują wspomnienia autora, sytuacji, w których powstawały.
Tymi wspomnieniami my, redakcyjni koledzy, pragniemy się z naszymi czytelnikami podzielić.

Redakcja „Życia Częstochowskiego” zaprasza wszystkich na wystawę fotografii Jana Kuklińskiego. Jej wernisaż odbędzie się w najbliższą środę 13 czerwca o godz. 19.00 w Ratuszu.

Jan Kukliński (20 IX 1939-17 VII 2006) — fotoreporter, częstochowianin z wyboru. Licznym przyjaciołom znany był bardziej ze swego drugiego imienia — Maciej.

Urodził się w Warszawie, w rodzinie z patriotycznymi tradycjami (jeden z jego przodków, Marceli Kukliński był powstańcem styczniowym 1863 i doradcą włościan). Po powstaniu warszawskim 1944 wraz z rodziną wyjechał do Częstochowy, by osiąść tu na stałe. Jego matka była nauczycielką w tutejszych szkołach średnich.
W latach 1953 – 1957 uczęszczał do Liceum im. H. Sienkiewicza, maturę zdał w Liceum im. Romualda Traugutta. Początkowo studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, skąd jednak trafił do służby wojskowej. Już tutaj wykorzystywał umiejętności fotograficzne, robiąc zdjęcia dla wojskowych czasopism.
Jego pasję do patrzenia na świat przez obiektyw, zapoczątkował aparat fotograficzny, który w dzieciństwie dostał od mamy. W ponadczterdziestoletniej karierze fotoreportera współpracował z licznymi tytułami prasowymi: „Życiem Częstochowskim” i „Życiem Częstochowy”, „Tygodnikiem Żużlowym”, „Gazetą Częstochowską”, „Dookoła Świata”, „Sztandarem Młodych”, „Tygodnikiem Częstochowskim”, pismami „Żołnierz Polski”, „Wiraże”. Współpracował m.in. z Polską Agencją Prasową i Agencją „Edytor”. Stworzył tysiące prac reporterskich, zdjęć sportowych, portretów, fotografował także przyrodę.
W latach 1963–1986 zajmował się fotografią dokumentacyjną architektury dla Biura Projektów „Miastoprojekt”. W latach 80. prowadził własny zakład fotograficzny – był jednym z pionierów fotografii barwnej w mieście. Posiadał rzemieślniczy dyplom mistrzowski w zawodzie fotograf.
Przez szereg lat był aktywnym działaczem Polskiego Towarzystwa Fotograficznego. Z chęcią dzielił się swą wiedzą z kolegami rokującymi nadzieje na pozostanie w zawodzie. Jego pierwsza indywidualna wystawa, która miała miejsce w Miejskim Klubie Prasy i Książki „Ruch” w połowie lat 60., była poświęcona żużlowi. Uczestniczył w wielu wystawach zbiorowych, m.in. „Venus”, „Pielgrzymowanie jasnogórską drogą”, „Benedykt XVI w obiektywie częstochowskich fotoreporterów”.
Od kilku lat mieszkał w Poraju k. Częstochowy, nie było chyba jednak takiego dnia, by nie pojawił się w mieście. Otrzymał wiele nagród, nigdy jednak nimi się nie chwalił. Przed kilkoma laty został uhonorowany medalem „Merentibus” przez Prezydenta Częstochowy.
Był człowiekiem ciekawym świata i wrażliwym na rozmaite jego uroki. W pracy ceniło się jego niezwykłą sumienność, podchodził do niej bardzo serio i z oddaniem. Miał wręcz niespożytą energię i prawdziwie młodzieńczy dowcip, zarażał innych swym poczuciem humoru. Był bezwzględny dla obłudy i zakłamania innych ludzi, nawet jednak gdy mówił o ludzkich wadach, robił to tak umiejętnie, że natychmiast przestawało się je tak postrzegać. Z upodobaniem tropił absurdy, miał względem nich wręcz „szósty zmysł” obserwacji.


Bożena Więckowska

Maciek jest dla mnie dowodem na to, że słowa „nie ma ludzi niezastąpionych” to nieprawda. Jako fotoreporter codziennie — a pracowaliśmy razem przez 14 lat — z jednakową energią i zapałem angażował się w tworzenie gazety. Robił zdjęcia i był w tym prawdziwym profesjonalistą, ale jednocześnie podsuwał tematy i pomysły, pomagał dziennikarzom, szczególnie tym początkującym— naprawdę żył tym, co działo się redakcji. Lubił tę pracę. Przez wiele lat niechętnie korzystał z urlopów — pamiętam jak mówił: a co ja w domu będę robił... w domu to ludzie umierają... Dopiero w ostatnim czasie, po przeprowadzce do Poraja — chętniej uciekał do natury. Tam miał swój azyl. Kilkanaście dni przed śmiercią kupił do swojego ogrodu kwitnący głóg. Opowiadał w redakcji, jak pojechał po to drzewko gdzieś daleko, aż pod Kielce. Szkoda, że nie zdążył się nim nacieszyć... Odszedł tak nagle. Był wyjątkowym kolegą i przyjacielem, a także wyjątkowym, niezastąpionym pracownikiem. Czuję ogromny żal, że Go już nie ma z nami.

Teresa Szajer

Pamiętam go jako pogodnego prześmiewcę. Sympatyczny, w każdym momencie pomocny — choć mówił to, co myślał, nie było to okryte żadną woalką. Był bezpośredni, co może nie zawsze się podobało, ale miał taki charakter, i trzeba było się do tego przyzwyczaić. Zawsze jednak można było na niego liczyć, w każdej sprawie — od drobiazgu po poważne. Odkładając rano gazety dla całego zespołu, długo jeszcze odkładaliśmy jedną dla niego...



Edward Graj

Był naszą radością, uśmiechem, wprowadzał sobą optymizm, który nam się udzielał, a przecież na co dzień tak o to trudno. Nie bał się niczego, był twardy i odważny. Koledzy go szanowali i zawsze mogli na niego liczyć, w dobrych i trudnych chwilach.


Adam Świerczyński

Kto Maćka nie znał, nie jest w stanie wyobrazić sobie, że osoba w ponadśrednim już wieku, jak On, może być tak młoda duchem i umysłem. I aż tak przeklinać. Gnało go tam, gdzie coś się dzieje, żeby być pierwszym w centrum wydarzeń. Cechowała go ciekawość świata i emocjonalny do niego stosunek. Człowiek o wielkiej inteligencji i świetnej pamięci, zwłaszcza do nazwisk, zdarzeń i dużym poczuciu humoru. Choć bardzo lubił też ponarzekać: na polityków, na to, że pracy za dużo — bez tej ostatniej nie mógł się jednak obejść. Słynął z anegdot i humoresek, którymi sypał jak z rękawa.
Znał tysiące osób, błyskawicznie nawiązywał kontakty — z każdym miał o czym porozmawiać. W relacjach z ludźmi był bardzo bezpośredni. I uchodziło mu płazem to, za co innych spotkałyby reperkusje. Mógł np. powiedzieć do notabla, któremu robił zdjęcie: Panie, weź no pan się k... przesuń, bo cały kadr pan psuje. Wulgaryzmy w jego ustach nie raziły, nie obrażały, nie były aroganckie. Po prostu Maciek miał tak, że w pracy klął jak przysłowiowy szewc. Kiedy jechało się z nim samochodem — był wytrawnym kierowcą — człowiek dowiadywał się, że wszyscy kierowcy jadą źle, a piesi, nawet jeśli byli na pasach... lepiej tego nie powtarzać. Gdy natomiast przekraczał zebrę, robił to krokiem króla idącego po czerwonym dywanie, pomstując, gdy tylko któryś kierowca zatrzymał się za blisko zebry.
Nigdy nie widziałem go w garniturze, a nawet w białej koszuli. Latem w podkoszulku, zimą w polarze. Zawsze gotowy do wyjazdu w teren. W czasie robienia zdjęć nie zastanawiał się, czy wywrócona na DK-1 cysterna z wybuchowym gazem eksploduje już, czy za chwilę. Dopiero później w redakcji mówił: ty, jakby to dymnęło, to nikogo w promieniu 200 metrów by nie było. Mimo ponad 60 lat wspinał się na stromy rozlatujący się dach stodoły, żeby zrobić fotki młodym bocianom w gnieździe — właściciel gospodarstwa krzyczał wówczas: panie, przecież zaraz pan zlecisz razem z moim dachem.
Profesjonalny w każdym calu, punktualny, dokładny, nigdy nie pozwalał sobie na obniżenie poprzeczki. Dla wielu młodych dziennikarzy był osobą pokazującą tajniki pracy i wprowadzającą w zawód. Dla całej redakcji — dobrym duchem. To on najczęściej przynosił nowe informacje, tematy i plotki...

Beata Marciniak
Współpracowałam z nim w różnych gazetach, od Super Expressu po Życie Częstochowskie. Był dokładny, profesjonalny. Ceniłam go za ten profesjonalizm. I za optymizm.


Marcin Chudzik

Był moim największym nauczycielem, podpowiadał, jak robić zdjęcia, że nie pod słońce... Zawsze zadowolony.
Gdy dowiedziałem się, że nie żyje, byłem w wielkim szoku, nie mogłem uwierzyć, że to o niego chodzi.

Agnieszka Florian

Był chodzącą wizytówką gazety. Rzadko widziało się go wkurzonego, najczęściej zaś wesołego, opowiadającego dowcipy. Był strasznym gadułą, w mieście nie działo się nic, o czym by nie wiedział i oczywiście nie podzielił się tym z nami. Wszędzie było go pełno, ale tę obecność bardzo lubiliśmy. Gdy „na obchodzie” został czymś poczęstowany — jakimiś cukierkami itp., zawsze przynosił je do redakcji i dzielił się z nami.
Kochał swoją żonę Krysię, zawsze mówił o niej ciepło. I zwierzęta, fajnie opowiadał o swojej suczce i kotach.

Krzysztof Kosmala

Co mogę powiedzieć? Szkoda gościa. Do tej pory czuje się, jakby przychodził codziennie. Brakuje tego jego poczucia humoru, sarkastycznych komentarzy do rzeczywistości. Brakuje go jak kogoś z rodziny.

Marzanna Dąbkowska
Maćka poznałam w roku 1991 w dawnej redakcji „Życia Częstochowy”. Od początku pracowało mi się z nim bardzo dobrze. Był otwartym na świat i na innych ludzi człowiekiem. Bardzo uczynny — nigdy nie odmówił, gdy się Go o coś poprosiło. Był też prawdziwą duszą towarzystwa — z poczuciem humoru, błyskotliwy, inteligentny. Dobrze się z nim rozmawiało i to na każdy temat. Szkoda, że Go już nie ma wśród nas.

Ewa Błaszczyk

Był bardzo szczery, otwarty, nie byłam przy nim nigdy skrępowana, jakbym go znała sto lat. Starszy ode mnie, a jak kumpel. Dobrze się z nim rozmawiało, na każdy temat. Dużo wiedział o Częstochowie, o życiu...


Agnieszka Kolbe

Dla mnie od początku to był „pan Maciek” i panem Maćkiem pozostał do końca. Gdy po raz pierwszy przyszłam do redakcji, to właśnie on od początku wydał mi się najbardziej bezpośrednią osobą. Robiłam z nim pierwsze materiały — a wyjście z nim, to pozyskanie dziesiątek informacji o zawodzie, ludziach. Odnosiłam wrażenie, że zna wszystkich, wszystkich pamiętał i z każdą osobą wiązało się jakieś wspomnienie i historia. Każda jego opowieść okraszona była dowcipem, anegdotą, pikantnym słowem. Dzień zaczynał od opowieści o tym, co wieczorem się wydarzyło, o tym, co spotkało go w drodze do pracy. I o poranku z ukochaną żoną i suczką Walusią (Walusia, bo urodziła się w Walentynki), która razem z nim piła rano kawę. — Walusia bez kawy nie może zacząć dnia — mówił. Przeglądał gazetę, złościł się, gdy zdjęcie było wydrukowane nie tak jak należy, gdy „poszło” nie to, o którym myślał. Po planowaniu szedł w teren. Poganiał nas: — Już gotowa? „myk”, lecimy, czasu mało, a roboty dużo — dodawał. Po południu wracał do redakcji z „obchodu”, w różowym podkoszulku (tego koloru nie da się zapomnieć), trzymał rzodkiewki w ręce, aparat fotograficzny na ramieniu; chrupiąc te rzodkiewki dzielił się z nami wrażeniami i zwykle doprowadzał nas do śmiechu. Myślałam wtedy: „Jak po tylu latach wykonywania zawodu można z takimi emocjami do niego podchodzić”. — Agnieszko, najważniejsze żeby swoją robotę od początku do końca wykonywać jak najlepiej — uczył. Potem przeglądał zrobione w ciągu dnia zdjęcia i archiwum z dni wcześniejszych i komentował: „Tyle zdjęć, a tekstów w ogóle nie ma”. A były przecież takie materiały, o których zrobieniu chciało się zapomnieć... Ale mnie wtedy wkurzał.
Codziennie dzwonił do żony, pytał, co kupić na obiad i wracał do domu, do Poraja i swojego wypielęgnowanego ogródka (od pana Maćka i jego żony dostałam sadzonki bluszczu, który do tej pory rośnie jak szalony). Cieszył się, że ma ten dom. Pewnie, że jak każdy człowiek miał wady. Bardzo dobrze go jednak wspominam i jestem mu wdzięczna, bo dał mi dobrą szkołę zawodu i życia. Dopiero gdy umarł, dowiedziałam się, ile miał lat, byłam zaskoczona.


Lidia Żurawik
Znałam go mnóstwo lat. Zawsze miał czas dla pracy i dla innych ludzi. Był bardzo uczuciowy, dobry dla żony i domu. Lubił dom, na tapecie w komputerze miał fotografię swojego psa. Zaszokowało mnie jego odejście, że w piątek jeszcze opowiadał kawały, wygłupialiśmy się, a w poniedziałek go już nie było...

Monika Bednarczyk

Mimo upływu czasu wciąż nie mogę pogodzić się z tym, że już go nie ma z nami. Był jedną z najbliższych mi osób w redakcji. Znał niemalże wszystkich i niemal wszyscy znali jego. Na zawsze w mojej pamięci pozostaną historyjki, które nam opowiadał, którymi nas bawił, a opowiadać miał o czym, umiał to robić, a do tego klął jak szewc.
Nauczyłam się od niego wiele i choć czasem denerwował mnie jak mało kto, gdy uważał, że gdy idziemy razem na jakąś imprezę, z której trzeba napisać artykuł i zrobić zdjęcie, musi mną dyrygować i kierować, to nigdy nie umiałam się długo na niego gniewać.
Gdy kończyliśmy pracę o tej samej godzinie, Maciek zawsze odwoził mnie do domu, przy czym wiecznie się ze mną droczył, że mnie nie weźmie.
Poraj był jego ulubionym miejscem, dom, żona i ukochany pies, o którym opowiadał dużo i zawsze z tak wielką miłością, że aż przyjemnie było tego słuchać. Gdy Maciek kogoś lubił, ten ktoś to czuł. Gdy kogoś nie lubił — to ciężko było go przekonać do zmiany zdania, ale rzadko komuś mówił, że go nie lubi.





Janusz Pawlikowski

Nikt ze znajomych czy przyjaciół nie używał jego pierwszego imienia, dla wszystkich był „Maćkiem”. „Panie Janie” — mówili mu chyba tylko policjanci lub nadgorliwe urzędasy, których akurat nie znał. Choć to pewnie szczególne jednostki, bo znał wszystkich.
***
Choć w życiu fotoreportera jest mnóstwo tzw. standardów — sytuacji, które się wielokrotnie powielają, a mimo to trzeba je fotografować — zawsze żartował sobie z takiego typowo standardowego podejścia do tematu, na przykład widząc w gazecie zdjęcie z żużlowych zawodów, na których czterech albo trzech żużlowców bierze zakręt w lewo. — To jakieś nieciekawe zawody były — mówił.— Najlepiej gdyby dwóch żużlowców puścili, by jechali w lewo, a dwóch — by w prawo.
Nawiasem mówiąc — sam zrobił tej dyscyplinie mnóstwo zdjęć, a pierwszą wystawę miał już w roku, w którym ja się urodziłem — w 1966, więc miał prawo oceniać poczynania kolegów.
Nawet gdy punktował ludzkie wady, robił to tak, że przestawały być negatywne.
***
Czy lubił ten zawód? Jasne, uwielbiał, choć gdy przyszło mu jakieś zdjęcia zrobić, mówił, że idzie „jakiegoś knota ukręcić”.
Miał ustalony harmonogram dnia, w pracy pojawiał się długo przed godziną 9.00, kiedy jest kolegium redakcyjne, w ogóle często przyjeżdżał pierwszy. Po „nasiadówce” ustalenie, do którego tekstu zrobić zdjęcie. Tych zamówień była cała litania — zawsze dokładnie spisana na karteczce oderwanej z jakiejś innej wykorzystanej kartki. Obowiązkowa herbata, później ruszał w teren. Często mu towarzyszyłem w tych objazdach lub spacerach. Gdy spacerowaliśmy, żartował, że jesteśmy dyrektorami od świeżego powietrza.
Miał jeszcze przedwojenne, takie ze „starej szkoły", podejście do pracy. Bardzo serio traktował każde zdjęcie, które miał wykonać, poprawiał, gdy był niezadowolony. Ale często mawiał, że chodzimy i zastanawiamy się, co by tutaj zrobić, by się nie narobić, a zarobić.
Słowo należy się ryneczkowi na Wałach Dwernickiego. Gdy był na diecie, tu kupowaliśmy po pęczku rzodkiewek na obiad. Dziś mogę nawiązawszy do pewnego słynnego powiedzenia powiedzieć, wskazując w stronę rynku: — To tu chodziliśmy z Maćkiem na rzodkiewki.
***
Lubił pomagać innym. Jeśli ktoś był w kłopotach, mógł na niego liczyć. Podobnie jak na wszelką bezinteresowną poradę.
***
Gdy mieszkał w Częstochowie, żył życiem miasta. Gdy przeprowadził się do Poraja — zaczęło być widać w nim domatora. To oczywiście niemożliwe, by nie pojawił się codziennie w mieście, ale zaczynał sobie cenić rowerowe wyprawy po okolicy, spokój podmiejskiej miejscowości, naturę i jej uroki.
***
Po latach z papierosem, rzucił palenie natychmiast. I oczywiście z tym zaczęło się wiązać przybieranie w sobie. Musiał poddać się diecie 1000 kalorii. Często słyszałem, jak mawiał: Rzucić palenie — to nic, ale rzucić jedzenie — to dopiero sztuka.
***
Lubił dowcipy i miał do nich fantazję. Kto inny, widząc że „telewizory" nagrywają jakiś materiał, pojawiłby się na drugim planie, tańcząc „Jezioro łabędzie”?...
Znał w mieście pewnie wszystkich. Był człowiekiem z tego czasu, gdy kawiarnia PTTK (czyli „petek”) była lokalem „kultowym” — jakbyśmy to dziś powiedzieli. Żartował, że ze względu na stosunki towarzyskie, jakie tam panowały, połowa jego bywalców to pewnie rodzina. Pamiętał te rzeczy, których pamiętać nie mogłem, kto inny opowiedziałby mi np. o fotografie Jerzym Rączko, który kupował psu lody?
***
Był jednym z tych ludzi, którego fotografie „czułem” bez słowa, nie musiałem patrzeć, by wiedzieć, co zrobi. Miał błyskawiczne wyczucie absurdu, dar spostrzegawczości, myślenia kadrem. Patrzeć co się dzieje na drugim planie nauczył się na własnej skórze. Kiedyś gdy pracował dla CAF-u w Warszawie (agencji fotograficznej, która była odpowiednikiem dzisiejszej redakcji foto w PAP-ie), zrobił tu zamówione zdjęcie z fabryki pomocy Naukowych. Na zdjęciu: zadowolone pracownice skręcają szkielet, taki do pracowni biologicznej. Wysłał, a niebawem odebrał telefon. — Coś ty zrobił? — gromił go redaktor agencji. — Nie ma mowy, by to zdjęcie poszło. Przyjedziesz, to zobaczysz, dlaczego.
Gdy był w Warszawie — pojechał i zobaczył. Negatyw przekreślony pisakiem — więc nie do publikacji. Na zdjęciu: uśmiechnięte panienki skręcają tego kościotrupa. A w tle, na drugim planie transparent: „Przez socjalizm do dobrobytu”.
***
Czy dla najbliższych, czy też dla znajomych, jego nieobecność jest wciąż przedziwna - czuje się po prostu: ot, pojechał na długi urlop. Czy zresztą rzeczywiście go z nami nie ma? Żyje we wspomnieniach setek ludzi, w gazecie pojawiają się wciąż jego zdjęcia, są wystawy, niektórzy częstochowianie nawet się jeszcze nie zorientowali, dlaczego nie przychodzi z tym czy innym dziennikarzem na materiał, a czerwony fotel, na którym siadał przy redakcyjnym komputerze, najczęściej stoi nadal pusty, jakby czekał...


[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych