- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Waczyński Stefan ( matura 1951 ) - wspomnienia

Autor: Cieślak Aleksander - opracowanie
Data dodania: 03.04.2007 21:11:02

Klasa 11 e na nieistniejącym juz balkonie
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Klasa 11 e na nieistniejącym juz balkonie

Prof. Wójcicki w parku ( 1950 r. )
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Prof. Wójcicki w parku ( 1950 r. )

Prof. Lewandowski w towarzystwie uczniów
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Prof. Lewandowski w towarzystwie uczniów

Zdjęcie spod ławki - prof. Pacuła 1947 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Zdjęcie spod ławki - prof. Pacuła 1947 r.

Pan woźny Somczyński przed szkołš
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Pan woźny Somczyński przed szkołš

Pan Geldhap - 1950 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Pan Geldhap - 1950 r.

Pan Gelghab 1950 r.
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Pan Gelghab 1950 r.

Scena zbiorowa ze spektaklu
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Scena zbiorowa ze spektaklu

Profesorowie
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Profesorowie

Autor wspomnien - Waczyński Stefan
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Autor wspomnien - Waczyński Stefan

Wspomnienia

Wspomnienia dotyczące lat szkolnych zacznę od wspomnienia mojego największego przyjaciela ze szkoły – nie żyjącego już Bogdana Chybowskiego. Tuz po wojnie zachorowałem na chorobę Haine – Medina. W tamtych czasach, czyli w okresie tuz po wojnie była to choroba nieznana w Polsce, dopiero ujawniająca się na większą skalę. Wszystko rozpoczęło się od bólu w nogach. Mama sprowadzała różnych lekarzy, ci przepisywali różne lekarstwa, zalecali ćwiczenie itp., ale efektów nie było widać. Coraz mnie ruchów wykonywałem i dopiero na mojej dolegliwości poznał się dość młody lekarz o nazwisku Smelczyński. Prosił , abym tak schylił głowę , aby maksymalnie przybliżyć ją do klatki piersiowej. Niestety w żaden sposób nie dawałem rady. I wtedy oświadczył, że pewnie to jest Heine Medina. W tamtym okresie nie było praktycznie żadnego lekarstwa przeciw tej chorobie. Przez dwa miesiące dostawałem zastrzyki ze strychnina i witamina B. Po trzech tygodniach zacząłem poruszać się pomagając sobie sprzętem znajdującym się w domu. Całymi godzinami masaż nóg wykonywał mi ojciec. Potem rodzice prowadzali mnie do punktu rehabilitacyjnego w II alei i tam podłączano mnie pod sprzęt, ustawiano nogi na blasze, puszczano napięcie i czułem jak mrówki chodzą mi po nogach. W efekcie wiosna 1946 roku zacząłem poruszać się coraz lepiej, któregoś dnia pokonałem nawet samodzielnie odcinek pomiędzy moim domem na ul. Jasnogórskiej a teatrem. Latem przewieziono mnie na rehabilitacje do Rabki, która w tym czasie była jeszcze zniszczona, domy sanatoryjne miały zaledwie czynne 2, 3 wanny do kąpieli. Jednak udało się rodzicom załatwić wszelkie formalności i po licznych kąpielach zacząłem prawie normalnie chodzić do szkoły. Tyle o mnie, i znowu nawiązuje do wspomnień o moim przyjacielu Bogdanie. Otóż przez cały rok mojej choroby odwiedzał mnie codziennie, poświęcał bezinteresownie długie godziny. Opowiadał o szkole, o życiu szkolnym i o wszystkim co działo się wtedy w Częstochowie.
Ja wtedy zawaliłem przez chorobę jeden rok nauki , a mój przyjaciel towarzysząc mi przez cały ten czas tez zarwał rok, tak że od roku 1947 / 48 uczęszczaliśmy do szkoły razem do jednej klasy. Po zdanej maturze oboje przystąpiliśmy do egzaminów na Politechnikę Częstochowską. Oboje przebrnęliśmy przez sito egzaminacyjne i oboje rozpoczęliśmy studia. W tym czasie mój ojciec przeprowadził się do mieszkań zajmowanych przez wodociągi na ulicę Katedralną. Mieliśmy warunki mieszkaniowe o niebo lepsze od dotychczasowych. Na przeciw nas mieszkał pan Nowakowski, który miał trzy przeurocze córki. W jeden z nich zakochał się na śmierć i życie mój najbliższy kolega Bogdan Chybowski. Miłość i amory zabierały mu masę czasu, wobec czego zaczęła szwankować nauka na studiach. W końcu przerwał je nie potrafiąc pogodzić tych dwóch przeciwieństw. Żeby utrzymać się przy życiu podjął pracę w Milicji Obywatelskiej, a że był inteligentnym człowiekiem, szybko awansował. Został wkrótce kierownikiem wydziału ds. przestępstw gospodarczych. Po kilku latach został wysłany na studia do Szczytna, a stamtąd do Warszawy. W dość niewyjaśnionych okolicznościach zachorował najpierw na żółtaczkę , potem przyplątało się zapalenie płuc. Nie wiadomo dlaczego leczono go jedynie na żółtaczkę tak jakby lekceważąc druga chorobę. W efekcie zaczęto podejrzewać jeszcze , że mógł pojawić się nowotwór. Po operacji na płuca zmarł 1 listopada, pochowany został na cmentarzu powązkowskim w Warszawie. Dla mnie jednak do dziś pozostała zagadka terapia leczenia. Był dla władz Warszawy osoba niewygodna. Potrafił mieć swoje zdanie, głośno je wyrazić, czym często narażał się władzom partyjnym. Czy to wszystko miało wpływ na jego śmierć ? Według mnie pewnie tak.
Moja historia i Bogdana Chybowskiego miała jednak jeden wspólny mianownik, mianowicie związała nas szkoła. Dzięki mojej szkole – Gimnazjum im. H. Sienkiewicza poznałem prawdziwego przyjaciela, dzięki profesorom wykładającym w tej szkole weszliśmy w dorosłe życie znakomicie przygotowani. Kim byli ci nauczyciele ? W moich wspomnieniach nie wymieniam wszystkich, ale pamięć staje się z roku na rok zawodna. Jednak tych najbardziej charakterystycznych pamiętam i coś o nich powiem.
Swoją poważną naukę rozpocząłem na tajnych kompletach. Języka polskiego uczył nas profesor Kazimierz Sabok. Uczyliśmy się w czterech, zajęcia odbywały się w mieszkaniu moich rodziców na ulicy Jasnogórskiej 43. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia profesor zadał nam wypracowanie, w którym mieliśmy opisać przebieg Świąt wyobrażanych sobie przez nas. Po krótkim namyśle zacząłem pisać. O czym ? Za chwilę, należy się w tym miejscu mały wyjaśnienie. Otóż mój ojciec należał do struktur AK ( do komórki w wodociągach w nasłuchu ). Miał więc pełne informacje z tego co działo się na świecie, jak przebiegała wojna i gdzie walczyli w tym czasie Polacy. Często przy obiedzie , albo w wolnej dyskusji wspominał o tym nie zdając sobie sprawy, że ja jako mały chłopiec jednak słucham tego wszystkiego i wchłaniam w pamięć. I gdy profesor Sabok podyktował temat zacząłem o tym wszystkim pisać, o tym jak mogą Wigilie i Boże Narodzenie przeżywać i obchodzić na dalekiej Syberii, na afrykańskiej pustyni, w hangarach lotniczych w Anglii. Pisałem jak żołnierze szykowali się do wspólnej kolacji i przerwał im alarm lotniczy.
Po świętach nasze prace przyniósł profesor Sabok i podsumowanie zaczął od mojej pracy. Czytając ją był wzruszony, często załamywał mu się głos, podkreślał , że praca w sposób niesamowity oddaje atmosferę przeżyć ? ) . Po oddaniu pracy z oceną celującą zapytał się mnie, skąd miałem te wiedzę ?
Od tej pory zawsze miałem uznanie u profesora Saboka. Potem , gdy pełnił funkcje dyrektora szkoły , dwa, może trzy raz pomógł mi zwłaszcza na maturze. Ale zanim doszło do egzaminu maturalnego był moment dopuszczenia do niego. Zebraliśmy się wszyscy w Sali gimnastycznej. Dyrektor Sabok podał wszystkim do wiadomości ( w sumie to było pięć klas ), kto został dopuszczony do matury. Po usłyszeniu swoich nazwisk poszliśmy do domu mojego kolegi Bogdana Chybowskiego. Tam w barku znalazł resztki koniaku. Więc poczęstowaliśmy się, po czym wróciliśmy do centrum miast i przechadzaliśmy się od zegara koło Glicnera na rogu ulicy Kilińskiego do mostu i z powrotem.
Za parę dni wszyscy dowiedzieliśmy się , że mamy obowiązkowo spotkać się z dyrektorem szkoły na sali gimnastycznej. Kiedy byliśmy już wszyscy zebrani, dyrektor wyszedł na środek i zanim cokolwiek powiedział, najpierw zaczął przechadzać się wzdłuż sceny tam i z powrotem, po czym stanął na środku i bez ogródek powiedział, żeby chłopcy, którzy w dniu ogłoszenia wyników o dopuszczeniu do matury, a którzy wypili alkohol i maszerowali ulicami alei przyznali się do winy. Nam obu zrobiło się ciepło. Zrozumieliśmy, że to chodzi o nas. To my wypiliśmy i przechadzaliśmy się alejami.
Dyrektor czekał, ale nikt się nie przyznawał, wobec tego podał 3 nazwiska. Okazało się, że nas nie wymienił. Koledzy wymienieni przez dyrektora w tym samym dniu co my zorganizowali butelkę wódki i śledzie i poszli w pobliżu poczty i tam publicznie konsumowali alkohol i śledzika. Zobaczył to przechodzący rodzic i powiadomił dyrektora szkoły. W ten sposób przeżyliśmy chwile grozy, a najciekawsze było to , że byliśmy stuprocentowo przekonani, że chodzi o nas. O ile dobrze pamiętam koledzy ci zostali zawieszeni i zdawali maturę w terminie późniejszym.
Na maturze jak się okazało miałem strasznego pecha. W ogóle lubiłem przedmioty ścisłe, niemniej jednak przygotowywałem się solidnie do egzaminów. Wcześniej profesor Seifried zadał nam około 120 pytań – zadań do przerobienia. Zrobiłem wszystko oprócz dwóch, po prostu nie zdążyłem. Na maturze w komisji był przedstawiciel kuratorium. Wszedłem , wylosowałem pytania i ze zgrozą zorientowałem się, że na trzy zadania tylko jedno znam, pozostałe dwa były te nieprzerobione. Swoją odpowiedź zacząłem od pytania dla mnie najłatwiejszego, gdy przeszedłem do następnego zaczęły się dla mnie wielkie schody. Profesorowie w komisji zadawali mi dodatkowe pytania, a wszystko po to by podpowiedzieć mi jak wejść na właściwy trop rozwiązania. Niestety, wszystko na nic. W końcu przyszedł przedstawiciel kuratorium i zaczął przysłuchiwać się mojemu bełkotowi. W końcu jakos wszystko zaliczyłem i otrzymałem trójkę, ale wiem, że była to na pewno zasługa dyrektora Saboka. A profesor Seifried po skończonym egzaminie powiedział mi z wielka pretensja ; Jak mogłeś nie nauczyć się i przygotować do matury. Odpowiedziałem : Profesorze tylko tych dwóch nie umiałem na wszystkie. Czy uwierzył ? Nie wiem, ale jak widzicie pecha miałem okrutnego.
Drugim przedmiotem z którym musiałem się uporać była fizyka. Fizyki uczył nas profesor Przesłański. Był to znakomity nauczyciel, znakomicie nas przygotował i jak na egzaminie się okazało nie miałem z wylosowanymi pytaniami żadnych problemów. Ale co ciekawe, kuratoryjny wizytator pamiętając moja męczarnie na matematyce ponownie uważnie wysłuchiwał mojej odpowiedzi z fizyki. Tym razem nie miał żadnych zastrzeżeń.
Tuz po rozdaniu świadectw spotkałem raz jeszcze profesora Seifrieda, który wręcz oświadczył mi, abym przypadkiem nie ważyl się iść na uczelnie , gdzie zdaje się matematykę. Nie wierzył moim możliwością. Nie posłuchałem go i zdałem egzaminu na Politechnikę Częstochowską.
Moim wychowawca był profesor Józef Wójcicki, znakomity polonista. Uważam , że był wręcz idealnym wychowawcą Wśród nas cieszył się wielkim poważaniem , był niepodważalnym autorytetem. Zwracał się do nas w sposób bezpośredni, byz zbędnych słów. Swoja osobowością potrafił ująć młodzież.
Języka angielskiego nauczał nas profesor Stanisław Fileborn. Wtedy był już starszym człowiekiem, schorowanym, wiedzieliśmy, że ma kłopoty ze wzrokiem. Często wymuszał na nas odpowiedzi z pamięci. Młodzież dość szybko zorientowała się , gzie leży słabość profesora i często na ścianie tuż za nim dużymi literami wypisywała słówka i zwroty angielskie. Wywołany uczeń lekko patrzył na bok i nie miał problemów z odpowiedzią . ale profesorowi cos nie grało więc przy odpowiedzi kazał sobie patrzeć w oczy. I tak ściąganie, jakże proste urwało się , musieliśmy uczyć się słówek na pamięć. W tym czasie ojciec kupił mi aparat fotograficzny Koiaka lustrzankę. Stamtąd wymontowałem rolkę i na niej nawijałem karteczkę z odpowiedzią. Sposób ten okazał się rewelacyjny. Profesor w żaden sposób nie dostrzegł, że czytam z karteczki ze szpulki. Ale kiedyś mój kolega z klasy, krzyknął, abym uważał. Profesor słysząc ostrzeżenie zrobił błyskawiczny ruch w moim kierunku i złapał mnie za rękę, zanim cokolwiek mogłem uczynić. Oczywiście wpadłem, dostałem dwójkę, a sposób ten ściągania już na tym przedmiocie był spalony.
Eugenia Pączkowa nauczała nas historii. W dziewiątej klasie była nawet naszą wychowawczynią. Nie znosiła jak uczniowie naszej szkoły przechadzają się popołudniami po tzw. cielętniku ( obecny odcinek II Alei ). Jak tylko kogoś zauważyła, to wiadomo było , że na drugi dzień będzie odpytywany z całości materiału. Mało tego zadawała przez cały czas najtrudniejsze z możliwych pytań.
Ciekawa parę tworzyli profesor Józefa Jaźwińska ( chemia, fizyka ) i profesor Szczęsław Markowski 9 biologia ). Wiedzieliśmy, że oboje nie lubią się. I gdy tylko ktoś z chemii dostawał ocenę niedostateczna, to zaraz o tym meldowaliśmy profesorowi Markowskiemu. Zawsze na osłodę dwójki dawał przynajmniej czwórkę z biologii, czasem nawet nie pytał tylko stawiał, jakby na złość nie lubianej koleżance. Oczywiście my uczniowie wykorzystywaliśmy tę sytuację. Dwójka z chemii zamieniała się na następnej lekcji w czwórkę z biologii.
Wielkimi osobowościami byli profesorowie Andrzej Chłap i Zygmunt Przesłański. Pierwszy nauczał na historii i tzw. zagadnień, drugi był znakomitym fizykiem i chemikiem. Profesor Chłap dyktował nam często wiedze z książek przedwojennych, wymagał przy tym rzetelnej wiedzy, musieliśmy znać doskonale poczet królów polskich, dokładne daty panowania królów. Pytał nas na wyrywki. Kto nie przebrnął pierwszego sita pytania tzn. skazany był na częste odpytywania. Komu się powiodło ten miał szczęście, pytany był sporadycznie i rzadko. Ale trzeba było się pilnować, żeby nie trafić do tych pierwszych. Swój system profesor Chłap nazywał „ dziesiątkowaniem ” Profesor Przesłański z kolei był bardzo dobrym pedagogiem, tłumaczył czytelnie największe zagadki chemii. Potrafił znakomicie nas przygotować do matury. Moja odpowiedzią na maturze był zachwycony. Na dopuszczeniu do matury miałem z chemii czwórkę, na egzaminie otrzymałem piątkę. Profesor Przesłański potrafił to docenić i jak tylko mnie spotkał na korytarzu od razu powiedział mi, że nie sadził, że tak się przygotuje do matury. Ja z kolei wiedziałem, że jest to mimo wszystko jego zasługa.
Religię miał z nami ksiądz Stanisław Paras. Była to też wielka indywidualność. Religi nie było w tych czasach łatwo nauczać. Ale ksiądz Paras potrafił nas ująć. Był to wielki społecznik, niezwykle pracowity człowiek. Pracował na rzecz parafii, szkoły, ale znajdywał też czas dla gminy i jej mieszkańców. Wiem też, choć informacja ta do końca nie jest pewna, że prawdopodobnie dzięki niemu zniknął sztandar harcerski szkoły. Trzeba pamiętać, że w tym czasie wszystkie elementy patriotyczne pochodzące sprzed wojny w dziwny sposób znikały bez wieści ze szkoły. Ksiądz Paras przeczuwał, że i sztandar harcerski może zniknąć, wobec tego ubiegł bieg wydarzeń. Sztandar zniknął, ale nikt specjalnie go nie szukał.
I na koniec kilka słów o profesorze Józefie Steczko. Był to znakomity matematyk. Cudownie wręcz tłumaczył. Znałem go jeszcze z kompletów, a potem nauczał nas matematyki w gimnazjum. W czasie kompletów pewnego dnia przynieśliśmy na zajęcia małe plastikowe niemieckie zabawki imitujące zabawki militarne. Podczas wykładu trochę bawiliśmy się nimi. Profesor jakby nigdy nic prowadził wykład dalej. Dopiero na konie powiedział mojej mamie, że chłopcy zachowali się niestosownie. Szanowaliśmy go za szczerość, podziwialiśmy za znakomity kunszt tłumaczenia. Sztuka było nie pojąc jego wykładów i sposobu tłumaczenia. Nie każdy pedagog ma taki cud natury. Potem uczył nas profesor Seifried, pamiętam też , że w międzyczasie nauczał nas także profesor Walerian Kuropatwiński.
Tyle wspomnień. Chodziłem do cudownej szkoły, gdzie spotkałem wielkiego przyjaciela. Wychowywali i nauczali wielcy ludzie. Swoje największe podstawy wychowania i nauczania zdobyłem tutaj. Pisze to z całą odpowiedzialnością i szczerością. Tych moich kilka skreślonych zdań niech przywróci pamięć o nich.


[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych