- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Solenizanci

Autor: Żesławski Władysław
Data dodania: 11.08.2005 00:19:51

Na szkolnym dziedzińcu- ks. Ciesielski i prof. Sławikowski
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Na szkolnym dziedzińcu- ks. Ciesielski i prof. Sławikowski

Od lewej -prof. Hredil, prof. Grąbczewski, prof.Rysiakiewicz i ks. Ciesielski
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Od lewej -prof. Hredil, prof. Grąbczewski, prof.Rysiakiewicz i ks. Ciesielski

Wycieczka do Herb : ks. Ciesielski i uczeń Lewandowski
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Wycieczka do Herb : ks. Ciesielski i uczeń Lewandowski

Wycieczka w Herbach : prof. Ildefons Sikorski ( historia )
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Wycieczka w Herbach : prof. Ildefons Sikorski ( historia )

W swej pracowni prof. Rudlicki ( rysunki )
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
W swej pracowni prof. Rudlicki ( rysunki )

Na dziedzińcu przed skocznią : prof. Helena Baczyńska
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Na dziedzińcu przed skocznią : prof. Helena Baczyńska

Stoją : Woźniakowski, Keller, siedza od lewej :Wikoszewski, prof Slowikowski, prof Gawron i Terlecki
Kliknij aby powiekszyc zdjecie
Stoją : Woźniakowski, Keller, siedza od lewej :Wikoszewski, prof Slowikowski, prof Gawron i Terlecki

Przedruk z Gazety Częstochowskiej ( 4 maja 1983 r. ) - Nad Wartą.

W kwietniu 1983 roku zmarł Władysław Żesławski, pisarz i publicysta, współautor radiowej powieści " Matysiakowie ". Tekst ten jest jednym z ostatnich jakie stworzył.

W te dwa dni wszyscy jak jeden mąż musieliśmy byc punktualnie o w pól do ósmej na dziedzińcu szkolnym. Nawet Edek Tarka, który nigdy sie nie spieszył usprawiedliwiając to frazą tuwimowskiego wiersza" ad mortem navigamus " co znaczy, że i tak płyniemy do śmierci, więc po co pośpiech 28 września, czyli w dzień imienin dyrektora naszego gimnazjum Wacława Płodowskiego, tudzież 29, patrona Michałów, a w tym i prefekta, prałata Michała Ciesielskiego, zjawiał się z punktualnością firmowego zegara pana Pazderskiego, wskazującego czas na rogu Alei NMP i ulicy Kilińskiego. Należało też w owych dwóch dniach być w odświętnym mundurku.
Pierwszoklasiści musieli miec " ucho czyste " nawet Sladu " żałoby za paznokciami, włos zaś na głowie ułożony jak należy, a buty do " glancu ". Właściwie każdy uczeń i w zwykły dzień powinien był prezentować sie tak , aby swoim wyglądem nie oprzynosic wstydu patronowi gimnazjum Henrykowi Sienkiewiczowi. Robiło sie więc wszystko, aby sprostac wymogom, egzekutorem których był prof.JULIAN LEWANDOWSKI, zajmujący sie, jakby dzis powiedziano naszym wychowaniem fizycznym. Był to człowiek braci uczniowskiej bardzo przyjazny i zawsze ją broniący, jeżeli się któremus z niej przydarzyło cos , co mogło spowodować , zapis w dzienniczku, albo - nie daj Boże - wezwanie ojca na rozmowęz Pierwszym Solenizantem. Sam byl poza tym wzoremprawdziwej , choc skromnej elegancji. Zato wspaniale wprost prezentował się w Święta Narodowe., tudzież w dzien Patrona Rycerzy Ognia czyli Miejskiej Straży Pożarnej, której był długoletnim i zasłużonym działaczem. Gdy maszerował na czele swojej kompanii w paradnym mundurze, w błyszczącym hełmie ozdobionym wspaniałym pióropuszem, myślę , że i sam święty Florian nie wyglądał tak wspaniale.
W te dni był Julian głównym rezyserem imieninowych ceremonii i uroczystości. Wydawał komendy, ustawienia sie klasami w dwuszeregu, zaś woźnym Łupczykowi albo Kicoli polecenie, aby ukryci za filarami, które zdobiły część budynku gimnazjalnego, bacznie uważali , kiedy sie pokaże w drzwiach swojego mieszkania przyległego do owej części Pierwszy Solenizant.
Z lewej strony od wejścia do gmachu ustawia sie dęta orkiestra pod wodza uczącego nas śpiewu, a co zdolniejszych w tym kierunku i gry na różnych instrumentach , profesora MĄKOSZY , człowieka łagodnego serca i o wspaniałym poczuciu humoru. Instrumenty błyszczały w promieniach wrześniowego słońca jakby były ze złota, dyrygent stał przed muzykami czekając na znak i komendę Juliana. Dotąd tylko nie wiem dlaczego poczet sztandarowy składający sie z trzech " ósmaków " czyli uczniów ostatniej klasy, przepasanych białoczerwonymi szarfami, w białych rękawiczkach, był do ostatniej chwili ukryty w gmachu.
Mój Boże, marzyło sie wtedy, żeby doczekac kiedyś tego zaszczytu i wziąść w ręce drzewce sztandaru, a jeżeli juz nie nieść go, to przynajmniej być jednym z tych dwóch towarzyszących. Ba, ale tamci byli wyrośnięci, każdy przynakmniej po metr osiemdziesiąt. W nowych mundurkach, ze świerzo naszytymi na kołnierzach złotymi paskami, a przy tym urodziwi jak Apollinowie. Dziewczęta od " Słowackiego " , " Zmartwychstanek", a nawet z " Nazaretu ' oczu od nich nie mogły oderwać, kiedy 1- wrzesnia szli z tym sztandarem na czele gimnazjum na wspólną dla wszystkich szkół nabożeństwo celebrowane w klasztorze Jasnogórskim. Dla konusów było to niespełnione mazrenie.
A tymczasem mija minuta za minutą, " ciało pedagogiczne" również jak my odświętnie ubrane, panie w nobliwych kostiumikach, panowie w ciemnych garniturach, nawet doskonały matematyk prof. GROMCZEWSKI, który przez cały rok nie prasował spodni i miał stale przekrzywiony krawat, teraz miał kanty jak brzytwa, a krawat usztywniony specjalną maszynką. Za plecami spadały ze starych kasztanów dojrzałe owoce i rozbijały się o ziemię. Nagle punktualnie o siódmej woźny wołał : " Idzie ! ".

I ZACZYNAŁ SIĘ PIERWSZY AKT UROCZYSTOŚCI

Mistrz ceremonii komenderował: baczność ! Na prawo patrz ! dyrygent podnosił pałeczkę i cisze przerwał dźwięk puzonów, basów, kornetów i hyk bębna . Z gmachu wychodził poczet sztandarowy i ustawiał się na czele najstarszej klasy, a na dziedzińcu pokazywał się starszy, o pociągłej, surowej twarzy mężczyzna w staromodnym nieco żakiecie ze srebrną laską w rece, podchodził powolnym krokiem do sztandaru, uchylał przed nim kapelusza, dwieście kilkadziesiąt par oczu patrzyło jak stoi z pochyloną głową, jak potem podchodza do niego nauczyciele, jak ściskaja mu dłoń. Orkiestra wciąż grała. W pewnym momencie dawał nieznaczny znak Julianowi, ten wydawał następną komendę : Czwórki w prawo zwrot !. Rzucaliśmy się w prawo, a potem była jeszcze jedna komenda ; kierunek kościół gimnazjalny, marsz !
PRZYCHODZIŁ CZAS NA DRUGI AKT

Nabożeństwo w kościele, właściwie trudno go nazwać kościołem, był to raczej kościółek. Skromnie wyposażony, bez żadnego stylu w swoim wnętrzu, z kilkoma gipsowymi figurami świętych i niewielkiej wartości artystycznej obrazami. Było w nim kilka rzędów Lawek zajmowanych w niedzielę i święta przez co zacniejszych obywateli miasta, przez pobożnych kupców, urzędników magistratu i nielicznej w owych czasach inteligencji. Na górze tylnej nawy miescił sie mały chórek z organami, do których siadał teraz EDWARD MĄKOSZA zabierając z sobą dwóch kalikantów. Dwóch jakop , że niełatwa to sprawa kalikować jednemu przez całe nabożeństwo.
Kościółek stanowił część budynku gimnazjum , droga więc do niego nie była daleka. Wchodził najpierw poczet sztandarowy, potem orkiestra i uczniowie. W wejściu stał Jutrzejszy Solenizant, potężny, nadmiernie otyły męzczyzna o którym mówiono, że zaprzedał duszę uczniakom, brał swoje potężne ramiona Dzisiejszego i mimo jego oporu ( miał stałe miejsce w drugiej ławce po prawej stronie ) sadzał go w wspaniałym fotelu ustawionym tego dnia przed głównym ołtarzem. A potem grzmiały organy, śpiewał przed oltarzem ubrany w bogate liturgiczne szaty Jutrzejszy, odpowiadał mu z góry Edward, ministranci pełnili swoje służby, to bijąc się w piersi, to wykrzykując pierwsze zdania ministrantury, to machając trybularzem, to pzrenosząc z jednej strony oltarza na drugą cięzki mszał. My mielismy modlić sie za zdrowie Dzisiejszego. Wreszcie słuszeliśmy: Ite, missa est !czyli, że nabożeństwo skończone, wracalismy więc w tym szyku do szkoły.

I WRESZCIE AKT TRZECI

Pierwsza lekcję, chwała Bogu, mieliśmy z głowy, ale zostawało jeszcze pięć. Pierwszy był bowiem wyznawcą zasady, w przeciwieństwie do dyrektorów innych szkół, którzy dzien swoich imienin ogłaszali wolnym od nauki, że jego święto powinno być normalnym dniem pracy. Woźny Łupczyk dzwonił więc na rozpoczęcie lekcji w jednym skrzydle budynku. Jan Kimla w drugim. Profesorowie wchodzili do klas z dużymi dziennikami i rozkładając je na katedrach rozpoczynali wykład, kiedy w drzwiach stawała pierwsza delegacja, powiedzmy kółka przyrodniczego, z laurka czy albumem i prosiła o zezwolenie złożenia podpisów na owych dokumentach pzrez jego członków. Potem było kółko krajoznawcze, fizyczne, matematyczne, potem harcerze, potem ci z orkiestry, potem członkowie redakcji " Świata Szkolnego " itp.
Zajmowało to oczywiście sporo czasu, jako że należało sie podpisać nie byle jak, a z fantazją ozdabiając ostatnia literkę nazwiska wymyslnym zakrętasem. Maniek Kotyza przyciskał więc pióro krzyżówkę, żeby brzuszki przy każdej literze były różne, to grubsze, to cieńsze; Jasio Kossek rysował swoje nazwisko tego dnia tylko rądówką. Lulek Teclaf pismem technicznym, a Zbyszek Zbisławski kreslił się już jako przyszły adwokat, a więc wysoko i szeroko jednym słowem każdy inaczej, każdy wedle swojej fantazji i uznania.
Tylko pechowe klasy, które miały tego dnia w planie lekcje fizyki, a nie daj boże ! dwie przeklinały swój los. Pierwszy Solenizant nie uznawał bowiem żadnych ulg. Prowadził swój wykład jakby to był zwyczajny dzień , wybierał jedynie taki temat i tak mówił o nim , że własciwie juz po paru minutach zapominało sie , że to przecież dzień jego patrona. Tak czy inaczej kończyła się wreszcie ostatnia lekcja i oto...

ROZPOCZYNAŁ SIĘ AKT CZWARTY I OSTATNI...

Wielka uroczystość w sali gimnastycznej, która zmieniała swój codzienny wygląd, zastawiona była bowiem rzędami, krzeseł zajętych przez rodziców. Na scenie stał długi stół pokryty zielonym suknem, my ustawialiśmy sie pod ścianami, orkiestra tudzież chór, który miał w jej towarzystwie odśpiewać specjalnie skomponowaną przez Edwarda Mąkoszę na zceść Solenizantów kantatę, lokowały sie z boku. Poczesne miejsce zarezerwowane było dla wybrańców z klas i organizacji mających składać Pierwszemu życzenia.
Na sali była cisza, wszyscy czekali. W korytarzu znów czatował ukryty Łupczyk czy Kmila, który w pewnym momencie wpadał do sali z okrzykiem : Idą !
Wtedy Julian wydawał komendę : Baczność ! rodzice podnosili sie z krzeseł, a w drzwiach ukazywał się Dzisiejszy w towarzystwie Jutrzejszego w prałatówskiej purpurze, z papieskim orderem wiszącym na grubym zlotym łańcuchu. Zatrzymywali się przed wejściem. Dzisiejszy prosił Jutrzejszego, aby był łaskaw wejść pierwszy. Jutrzejszy nie chciał stanowczo skorzystać z uprzejmości, prosił więc Dzisiejszego, aby był on łaskaw wejśc jako pierwszy, ten dziękował za grzeczność, ale mu to nawet nie w głowie... My obserwowaliśmy z ciekawościa jak to sie skończy to grzecznościowe przekomarzanie, hazardziści zakładali sie nawet o bułkę z szynką , a starsi o dobrego papierosa... wreszcie kończyło się : Jutrzejszy brał po prostu w pewnym momencie Dzisiejszego w ramiona i wnosił do sali. Wszyscy klaskali, dyrygent dawał znak orkiestrze i chórowi, który w jej towarzystwie śpiewał sopranami, altami, tenorami i basami : Niech żyje nam ! Niech żyje nam !
A potem Dzisiejszy i Jutrzejszy w towarzystwie prezesa Komitetu Rodzicielskiego zajmowali miejsca za stołem na scenie. Kantata już wybrzmiała, wycichły ostatnie tony instrumentów i zapadała cisza. Teraz wszystkie oczy kierowały się na Jutrzejszego, ten bowiem jako najstarszy z grona nauczycielskiego miał zabrać głos. Nie był dobrym mówcą, na codzień w czasie kazań rwały mu się zdania, przeskakiwał z tematu na temat, to przemówienie miał jednak od dwudziestu kilku lat dobrze przygotowane. Zaczynał od zasług Dzisiejszego dla którego ta szkoła była własciwie wszystkim w życiu, mówił o nim jako o wybitnym pedagogu, o człowieku z pozoru tylko surowym, ale jednocześnie sprawiedliwym
Wszystko to - trzeba było bezstronnie przyznać - było prawdą. Istotnie Dzisiejszy postawił gimnazjum na najwyzszym poziomie. Dobrał doskonałych nauczycieli, którzy umieli przekazać nam swą wiedzę i dobra matura gwarantowała każdemu przyjęcie na wyższe studia. Godziliśmy się więc z tezami Jutrzejszego, który dalszą część przemówienia pośqwięcał można powiedzieć analizie pracy Dzisiejszego. I tu mówił o urodzajnej, , ale dotąd nie za dobrze uprawianej roli, którą trzeba było głęboko orać co ponoć nie było rzeczą łatwą, było przy tym tez o jakis kapuścianych głowach, z czym z kolei nie bardzo się zgadzaliśmy, wreszcie na zakońzcenie było kilka anegdot z okresu jego własnej młodości oraz z życia tak zwanych wyzszych sfer. Anegdoty te, niektóre nawet dośc pikantne wprowadzały wśród wszystkich zebranych nastrój pogody, a nawet ubawienia. Kończyl swoje przemówienie życzeniami zdrowia oraz wszelkiej pomyślności tudzież jeszcze większych osiągnięć.
Potem zabierał głos przewodniczący komitetu rodzicielskiego.
Wreszcie przychodziła kolej na naszych przedstawicieli; trzech z każdej klasy i organizacji. Jeden " trzymał mowę " ( z młodszych wygłaszał wierszyk ), drugi dzierżył laurkę, trzeci zas kwiaty. Wiersz czy " mowę " trzeba było wyglosic głośno, wyraźnie, aby słyszeli wszyscy na sali, następnie wejść po schodkach na podwyższenie, gdzie dostępowało się zaszczytu uściśnięcia dłoni Dzisiejszego. Zdarzało sie jednak, że zdenerwowany i spięty w sobie " mówca " zapominał tekstu wierszyka. Tatuś delikwenta chwytał się z rozpaczy za głowę, mamusia zalewała się rumieńcem wstydu aż po dekolt, nic jednak nie pomagało, nawet najbardziej wytrawne podpowiadanie, pechowiec bowiem jakby stracił zupełnie słuch. Dzisiejszemu w takich przypadkach łagodniała twarz, na wąskich ustach pokazywał się dobry uśmiech, przywoływał trójcę na podwyższenie i o dziwo ! ściskał ja mocno.
Na stole piętrzyły sie wiązanki kwiatów, rósł stos laurek i wszelkiego rodzaju albumów. Zbliżał się koniec uroczystości, zostawało jedynie przemówienie Dzisiejszego. Był doskonałym mówcą, jego przemówienie było krótkie i rzeczowe. Zawierało podziękowanie za życzenia, za nasze kwiatki i albumy, było w nim o planach rozbudowy szkoły, było przyznanie sie , że jest dumny z niej i z nas, a w ostatnim zdaniu, że ma tylko jedno pragnienie - żebyśmy nie zapomnieli tych murów i ludzi, którzy nas uczą. Żebyśmy nie zapomnieli gimnazjum imienia Henryka Sienkiewizca. Potem prosił, aby kwiaty zlożyć pod tablicami z nazwiskami poległych w wojnie, a laurki i albumy odnieść do domu.
Firmowy zegar pana Pazderskiego wskazywał godzine trzecia po południu, kiedy kończyły sie Imieniny Pierwszego solenizanta. A następnego dnia były michała i wszystko zaczynało sie od początku.
Zegar firmowy pana Pazderskiego wskazywał znowu godzinę trzecią po południu, kiedy kończyła sie druga uroczystość, dzien imienin Michała . i potem juz był spokój, juz tylko szkolne dni po dniu.

----------------------------------

Prawie pół wieku minęło, kiedy ostatni raz brałem udział w uroczystościach poświęconych Dwom Solenizantom. Nie żyja juz obaj. Nie zyje wieloletni dyrektor gimnazjum im. H. Sienkiewicza Wacła Płodowski, świetny pedagog i doskonały administrator tej placówki, surowy rzeczywiście i wymagajacy, ale sprawiedliwy, nie żyje Michał Ciesielski, który jak wszystkim było wiadomo, dusze swoja zaprzedał uczniom, do przyjaciół którego zaliczał się rabin głównej synagogi częstochowskiej, wytworny z piękna czarna bródką, wykształcony z tytułem doktora filozofii, dr. Asch ( w czasie spacerów rozmawiali ze sobą po hebrajsku ), nie żyje Julian Lewandowski- mistrz ceremonii ( zmarł w Domu Matysiakóww Warszawie ), nie ma Edwarda Mąkoszy, nie ma Haliny Płodowskiej, profesora Sądzimira - chemika, pastora Wojaczka, Kazimierza Saboka i Andrzeja Chłapa, uczących nas historii i miłości kraju, żyje jeszcze tylko Maria Bojarska , zakochana w poezji Tuwima. Po uroczystościach zostały tylko wspomnienia. I zostało dawne gimnazjum, jego długie, ciemne korytarze i chociaż przybyło teraz sporo nowych, jasnych sal, nam było w tamtych dobrze. Nie ma na dziedzińcu dwóch kasztanów, z których we wrześniu w dni Solenizantów spadały brązowe owoce. Został dziedziniec, ale na nim postawił ktos brzydki pomnik patrona szkoły, Henryka Sienkiewicza. nie zgzodziliby sie na takie " dzielo" Solenizanci, nie zgodziliby sie nasi nauczyciele, mieli w sobie poczusie piękna, którego nas uczyli. Nie zgodzilibyśmy sie więc i my.
I nie ma już nas w naszym gimnazjum. czsem tylko w snach wedrujemy do niego. Z różnych miast i miasteczek śpieszymy sie , żeby zdążyć w te dwa dni na wpół do ósmej; Wacława przeciez i Michała imieniny. Nie możemy jednak dojść, taka ta droga długa. a sił w nogach coraz mniej.

[Komentarze (0)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych