- Strona Główna -
- Historia Szkoły -
- Różności -
- Kronika Szkoły -
- Spotkania po latach -
- Muzeum - Kroniki -
Almanach Absolwentów IV L.O. im. H. Sienkiewicza w Częstochowie

Moja edakacja w Liceum im. Henryka Sienkiewicza

Autor: Pytel Jan
Data dodania: 26.08.2006 15:11:15

Moja edukacja w zakresie szkoły średniej

W oficjalnych życiorysach szczycę się tym, że ukończyłem znakomite Gimnazjum i Liceum im. Henryka Sienkiewicza w Częstochowie. W rzeczywistości naukę w tej znakomitej placówce oświatowej rozpocząłem dopiero w trzeciej klasie gimnazjum i to nawet nie od początku roku szkolnego, a dopiero w pierwszych dniach listopada.
Naukę w zakresie szkoły średniej rozpocząłem na tajnych kompletach, które zorganizowali i prowadzili moi rodzice. Ojciec uczył nas przedmiotów ścisłych, matka humanistycznych i przyrodniczych, łaciny profesor Zakrzewski, który po wojnie pracował w częstochowskiej szkole o nazwie „Nauka i Praca”. Języka niemieckiego uczyła pani Stokowska. Była to wysiedlona z Pomorza właścicielka majątku ziemskiego, o nietypowym pochodzeniu, jej ojciec był Polakiem, profesorem politechniki w Rydze, natomiast matka była rodowitą Niemką. Nasza nauczycielka znała znakomicie język niemiecki, był to w dosłownym znaczeniu jej „Muttersprache”. Pani Stokowska nigdy wcześniej nikogo niemieckiego nie uczyła, jednak robiła wszystko, aby sprawdzić w nowej roli. Przygotowywała nam na maszynie teksty niemieckie, jednak zasadniczą zaletą jej metody nauczania było to, że praktycznie od początku mówiła do nas po niemiecku.
Po przejściu linii frontu wiadomo było, że niebawem trzeba będzie iść do szkoły. Powstał prozaiczny problem ubrania. Moja garderoba nie nadawała się dla poważnego gimnazjalisty. Pamiętam szczególnie kurtkę. Uszyta była z samodziału robionego na krosnach. Ten samodział wytwarzany był w ten sposób, że postaw miał lniany, w naturalnym kolorze, przędzionych na kołowrotku. (Mój komputer kwestionuje słowo przędzionych, ale nie ma żadnej innej propozycji) Osnowa była z czystej owczej wełny, która przędziona była na wrzecionie i ufarbowana na kolor czerwono - buraczany. Kolorystyczny efekt nie był najgorszy, co najwyżej trochę szokujący. Prawdziwym mankamentem była jednak tak zwana dekatyzacja. Pamiętam ten termin, bo używała go matka, kiedy przed oddaniem materiału do krawca, usiłowała mu nadać nieco bardziej zwartą strukturę. Moja kurtka mimo świetnej kolorystyki i nienagannego kroju, po prostu rozciągała się w sposób nie kontrolowany. Szczególnie rozciągnęły się kieszenie i z boków zwisały wielkie torby.
Na szczęście od żołnierzy radzieckich można było kupić prawie wszystko. Obiegową walutą był spirytus. Tego środka płatniczego było pod dostatkiem, Niemcy przed ucieczką rozbili miejscową gorzelnie i zapas spirytusu wypuścili do rzeki, trochę jednak udało się uratować. Za pół litra kupiłem mocno pobrudzony krwią mundur koloru feld grau i czarny płaszcz. Mundur został dokładnie uprany i ufarbowany, powstała z niego marynarka. Natomiast czarny oficerski płaszcz był piękny, prawie nowy i zupełnie czysty. Takie płaszcze nosiło gestapo. Najwidoczniej został ściągnięty z żywego poprzedniego właściciela. Nie sądzę, aby można to było powiedzieć o mundurze. Płaszcz znakomicie na mnie pasował. Po odpruciu naramienników i zmianie guzików nie wymagał nawet przeróbek. Chodziłem w nim wiele lat, został później przerobiony na kurtkę, materiał był bardzo dobrej jakości. Przyjechałem w tej kurtce na studia do Wrocławia.
Powojenną edukację rozpocząłem 15 marca 1945 r., ponownie w drugiej klasie gimnazjum w Szczekocinach. Dyrektorem tej szkoły był przewodniczący komisji egzaminacyjnej, przed którą, kilka miesięcy wcześniej zdawałem egzamin ukończenia pierwszej klasy. Rozpoczęcie nauki w drugiej klasie nie miało sensu, bo drugą klasę studiowałem od września do połowy stycznia i w tym gimnazjum powtarzałem ten sam materiał. Mogłem z powodzeniem pójść do klasy trzeciej. Moi rodzice byli jednak zdania, że powinienem mieć gruntowne wykształcenie.
Szkoła mieściła się w wielkim pałacu hrabiów Ciechanowskich. Sale lekcyjne mieściły się w głównym budynku, natomiast w bocznych oficynach ulokowane zostały internaty, z jednej strony męski z drugiej żeński. Do wakacji mieszkałem w internacie. Karmili nas tam bardzo kiepsko. Do dziś kwaśny i chudy kapuśniak przypomina mi tamte czasy. Wszelkie dożywianie było niemożliwe, bo jakiekolwiek zapasy przynoszone z domu, były natychmiast konsumowane przez sześcioosobowa załogę wspólnego pokoju.
Po te zapasy udawałem się, w każde sobotnie popołudnie do oddalonego o szesnaście kilometrów domu. W niedzielne popołudnie następował powrót, z plecakiem wyładowanym prowiantem. Te podróże obfitowały w różne przygody. W maju skończyła się wojna. Na drogach panował ruch. Żołnierze radzieccy podróżowali początkowo głównie na zachód, a następnie w odwrotnym kierunku. W tym okresie byli szczególnie niebezpieczni. Używali wszelkich środków lokomocji. Obładowani byli różnego rodzaju trofeami. Jednak najliczniej wędrowali pieszo, zazwyczaj w zwartych kolumnach. Upojeni byli nie tylko zwycięstwem
W czerwcu pojawiły się najbardziej niebezpieczne grupy pędzące na wschód stada krów. Miejscem postoju kolejnych stad był folwark w mojej rodzinnej wsi. To był horror. Te krowy zmęczone, niedojone, a zatem z chorymi wymionami, przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Miejscowe kobiety usiłowały je doić, ale to nie wiele pomagało. Opiekunowie tych stad podróżowali konnymi furmankami, towarzyszyły im, wracające z przymusowych robót w Niemczech, kobiety. Był to najbardziej prymitywny element. Ci byli najbardziej niebezpieczni.
Pewnej soboty udawałem się do domu na pożyczonym rowerze. Kiedy nadjeżdżający bryczką oficer uratował mnie od zamiany roweru z pewnym powracającym do ojczyzny wojennym bohaterem, skręciłem z głównej drogi w kierunku pasma lasów, które ciągnęły się aż do mojej wsi. Nim dojechałem do lasu poluzowały się śruby mocujące oś przedniego koła mojego roweru. Nie miałem żadnych narzędzi, doprowadziłem więc rower do stojącej na skraju lasu chałupy. Gdy poprosiłem gospodarza o jakiś klucz, wyskoczyli z domu dwaj radzieccy żołnierze, których zachwycił mój rower. Na szczęście byli tak pijani, że udało mi się ich przekonać, że rower jest zepsuty. Istotnie przednie koło kiwało się na wszystkie strony. W końcu jakimś olbrzymim francuskim kluczem dokręciłem te śruby. Piaszczystą leśną drogą kontynuowałem podróż w kierunku domu. W pewnym momencie ujrzałem olbrzymia chmurę kurzu, wzniecaną przez stado „trofiejnych” krów. Bez chwili wahania skręciłem w las i na azymut ruszyłem w stronę domu. Na miejsce dotarłem późnym wieczorem. Rower wrócił do Szczekocin furmanką, a ja kontynuowałem już tylko piesze wyprawy po prowiant.
Szkoła uruchomiła wszystkie klasy zarówno gimnazjalne jak i licealne, co dobrze świadczyło skuteczności tajnego nauczania. Młodzież była jednak w bardzo różnym wieku. W mojej klasie był kolega, który miał ponad dwadzieścia lat i część okupacji spędził w partyzantce. Partyzancką przeszłość miała większość uczniów starszych klas. W związku z tym przypomina mi się pewne zdarzenie. Większość pensjonariuszy internatu udawała się w sobotę do domów. Internat był w sobotni wieczór praktycznie pusty. Jednak którejś soboty została w internacie wyróżniająca się urodą brunetka. Szkołę, a właściwie pałac otaczał duży piękny park. W tym parku spotkał ją radziecki żołnierz, który usiłował ją zgwałcić. Z krzykiem uciekła do internatu, on jednak pogonił za nią. Na szczęście ktoś zauważył tę sytuacje i powiadomił dyrektora szkoły, który z pistoletem w ręku przegonił napastnika. Kiedy powracający z domów starsi chłopcy dowiedzieli się o tym zdarzeniu, z miejsca zawrócili i powrócili uzbrojeni po zęby.
W nauce najbardziej dawał się we znaki brak podręczników. Do dyspozycji mieliśmy nieliczne egzemplarze, doszczętnie zaczytanych przedwojennych książek. W moim sześcioosobowym apartamencie mieszkał z nami wyjątkowo obleśny i niesympatyczny facet o nazwisku Tomasik. Ten drań miał komplet podręczników, które zamykał w drewniany kuferku i nikomu nie chciał ich udostępnić. Nie pomagały ani prośby ani groźby. Wtedy ktoś wyciągnął z siennika spluwę i zmusił go do otwarci kuferka. Czarę goryczy przepełnił fakt, że w kuferku, oprócz książek, była cała masa spleśniałego jedzenia. Tego już było za wiele, sprawiliśmy mu taką kocówę, że ledwo się pozbierał. Zdołał jednak dowlec się do pokoju wychowawców i donieść, że Pytel go chciał zastrzelić. Jako żywo nie wiem, dlaczego wybrał mnie, laliśmy go solidarnie i z zapałem wszyscy pięciu. Zostałem wezwany przed oblicze naszych opiekunów. Było ich dwóch, jeden jeszcze stosunkowo młody Wiesław Jażdrzyński, został później mało znanym łódzkim literatem i starszy profesor Rączka, który był kompozytorem pieśni patriotycznych i piosenek harcerskich. Panowie profesorowie zażądali zrelacjonowania zajścia, a na koniec pokazania pistoletu. Na tę okoliczność miałem przygotowany w kieszeni zwykły straszak. Jażdrzyński znał się na broni i zaczął niefrasobliwie wymachiwać tą zabawką, co wprawiło w autentyczne przerażenie prof. Rączkę, który zaczął się dopytywać, czy to przypadkiem nie wystrzeli. Zostałem oczywiście solidnie obrugany. Na zakończenie jednak Jażdrzyński, wymachując nadal tym straszakiem dodał, jednak na takiego Tomasika nie ma chyba innego sposobu. Tomasik w ciągu tygodnia zmienił miejsce zakwaterowania
W ramach innej działalności społecznej zaangażowałem się w zorganizowanie drużyny harcerskiej. Zostałem przybocznym drużynowego, którym był starszy kolega Jan Mazurkiewicz. Pochodził z Kielc i po wakacjach już się nie pokazał w Szczekocinach. Funkcję drużynowego objął Henryk Czernik, który wiele lat później został wiceprezesem Sądu Wojewódzkiego we Wrocławiu, jego żona natomiast była przez pewien czas dyrektorem administracyjnym Politechniki Wrocławskiej. Obydwoje mieli jakieś problemy z „Solidarnością”.
Zajęcia lekcyjne trwały do 15 lipca. Jednak matka zabrała mnie do domu z końcem czerwca. Wcześniejszy powrót spowodowany był moją nienajlepszą kondycją fizyczną. Przez dobry tydzień spałem w zaciemnionym, pałacowym pokoju, budząc się tylko na posiłki. Pozostałą część wakacji spędziłem za to bardzo przyjemnie.
Rodzice mieszkali wtedy w części dworskiego pałacu, do którego została przeniesiona szkoła. Sam budynek, otaczający go ogród i park zostały przejęte przez mego ojca w stanie nienaruszonym. Klucze przekazywała mu seniorka rodu, owa staruszka, która piętnowała swego syna z powodu fotografowanie się w niewłaściwym towarzystwie.
Mój ojciec serdecznie nie lubił „dobrze urodzonych”. W ciągu 15 lat pracy w tej miejscowości nie przekroczył progu tego dworskiego pałacu, mimo że jako kierownik szkoły miał wiele spraw do załatwienia z właścicielami miejscowego majątku. Niezależnie od całej niechęci do dworu, ojciec serdecznie współczuł owej staruszce. Opuszczała posterunek jako ostatnia, bowiem rodzina nie zabrała jej ze sobą. Została w końcu umieszczona w jakimś domu starców, prowadzonym przez zakonnice. Oprowadzała ojca po obejściu prosząc, aby szczególną opieką otoczył niektóre stare drzewa, między innymi rosnący w parku miłorząb i potężny platan, uznany później za pomnik przyrody.
We wrześniu wróciłem do szkoły. Zamieszkałem jednak nie w internacie, lecz na stancji. Po dwóch miesiącach zostałem w trybie awaryjnym przeniesiony do Częstochowy. Gosposia, która gotowała nam obiady, przekazała rodzicom, mocno przesadzone, rzec by można zgoła nieprawdziwe, informacje o moim rzekomym romansie z siostrą gospodarza. Tak naprawdę nie zdarzyło się, niestety nic nadzwyczajnego. Sytuacja zaczynała się dopiero rozwijać, trzeba przyznać, we właściwym kierunku. Zostałem jednak przesiedlony i ten tak dobrze zapowiadający się rozwój wydarzeń, został gwałtownie przerwany.
Od listopada 1945 r. stałem się uczniem znakomitej szkoły, z dużymi tradycjami, mianowicie Gimnazjum i Liceum im. Henryka Sienkiewicza w Częstochowie. Powstał jednak dramatyczny problem mieszkania. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dokładnie w czasie mego przybycia do Częstochowy, otwierany był, przy ulicy Katedralnej, internat Związku Nauczycielstwa Polskiego. Stałem się jego pierwszym pensjonariuszem. Organizatorem i szefem tego przedsięwzięcia był Henryk Jędrusik, przedwojenny senator, działacz ZNP, formalnie kierownik szkoły powszechnej w Gnaszynie, a prywatnie ojciec Kaliny, która niebawem stała się znana aktorką i piosenkarką. Jędrusik miał w budynku internatu służbowe mieszkanie. Kalina mieszkała z ojcem, jednak praktycznie przebywała głównie w pomieszczeniach internatu. Jędrusik był niewątpliwie bardzo inteligentnym i dodrze wykształconym człowiekiem. Zawdzięczam mu wiele, zachęcił mnie do dobrej literatury. Miał bogatą bibliotekę i pożyczał mi dobre książki, miedzy innymi Balzaka w tłumaczeniu i z wyczerpującymi komentarzami Boya Żeleńskiego. I tak przez Boya zainteresowałem się literaturą francuską, a potem innymi książkami samego Boya. Miało to niewątpliwie istotny wpływ na mój światopogląd.
W szkole dość szybko się aklimatyzowałem, wydaje mi się, że zostałem również zaakceptowany przez nowych kolegów. Znalazłem się w klasie, której wychowawcą był polonista, profesor Józef Wójcicki. Był to bardzo dynamiczny, jeszcze relatywnie młody człowiek, przed wojną był asystentem na Uniwersytecie Poznańskim. W czasie wojny pracował na tajnej filii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Częstochowie. Był pełen śmiałych pomysłów, które konsekwentnie realizował. Miał dobre układy z miejscową kurią biskupią. Dzięki temu, korzystając z samochodów ciężarowych Caritasu, zorganizował nam dwie olbrzymie wycieczki krajoznawcze. W klasie trzeciej na trasie Opole, Wrocław, Wałbrzych, Duszniki i Kraków, a w klasie czwartej na trasie Łódź, Warszawa, Gdańsk, Kołobrzeg, Szczecin i Poznań. Pozwoliło nam to poznać kawał kraju, a przy okazji ogrom wojennych zniszczeń.
Profesor Wójcicki był moim wychowawcą zarówno w gimnazjum jak i w liceum. Ja z kolei przez cały ten czas pełniłem zaszczytne obowiązki tak zwanego wójta klasowego. Łączyły nas obowiązki, w pewnym sensie, służbowe. Ponad to łączył nas mój aktywny udział w organizowanych przez niego imprezach. Nasz wychowawca organizował, bowiem przedstawienia teatralne oraz widowiska pod tytułem „Mówią Nasze Wieki”, ilustrujące historię literatury. Oczywiście byłem mocno zaangażowany w tych imprezach.
Lubiłem dużo czytać, również poezję. W czasie wojny, kiedy nie było już nic innego do czytania, czytałem na okrągło Pana Tadeusza. Wiele fragmentów znałem na pamięć. Nic, więc dziwnego, że stałem się etatowym recytatorem na różnych akademiach i temu podobnych szkolnych, a nawet miejskich, imprezach. Raz zdobyłem nawet pierwsze miejsce w międzyszkolnym konkursie recytatorskim w Częstochowie. Jeszcze na studiach brałem udział w międzyuczelnianym konkursie recytatorskim. Zająłem drugie miejsce. Pierwsze zdobył pewien medyk, był naprawdę świetny, nie miałem z nim żadnych szans. Po wielu latach spotkałem go kilka razy na żaglach. Nic, więc dziwnego, że byłem przydatny w realizacji teatralnych pomysłów naszego wychowawcy.
Chyba w klasie maturalnej stałem, zupełnie bezwiednie przyczyną sporego zamieszania. Był to okres, po słynnym zjeździe szczecińskim, na którym wytyczono linię przewodnią socjalistycznego realizmu. Mój ojciec prenumerował kilka tygodników między innymi Kulturę (może ona nazywała się wtedy Nowa Kultura), Odrodzenie oraz „Wieś” - taki tygodnik społeczno literacki o trochę wiejskim nachyleniu. Ja podczytywałem te tygodniki i byłem z grubsza zorientowany w istniejących trendach. Wójcicki przygotowywał lekcję pokazową dla miejscowych polonistów. Tematem lekcji miało być, jeśli dobrze pamiętam, współczesny pogląd na literacką twórczość pozytywistów, na przykładzie Lalki Prusa. Dziś wydaje mi się, że Wójcickiemu chodziło o wyeksponowanie takich aspektów pozytywizmu jak: praca od podstaw, troska o ludzi pracy, działalność charytatywna itp.
W tym mniej więcej okresie ukazała się głośna książka, a biorąc pod uwagę objętość dzieła raczej, książeczka Jana Kotta pt. „O Lalce”. Kott, wtedy żarliwy komunista, działający później w Anglii jako znany dysydent, wyjaśniał w tej książeczce, jak zgodnie z zasadami socjalistycznego realizmu należy odczytywać i interpretować twórczość polskich pozytywistów. Eksponowana w tej twórczości troska o ludzi pracy, powinna być traktowana jako uzasadnienie rewolucji, która miała zmienić los tych ludzi, a nie za przeproszeniem jakaś działalność od podstaw, czy nie daj Boże filantropia. Przynajmniej tak to sobie dziś przypominam. Byłem wtedy przekonany, że Wójcickiemu chodziło o interpretację pozytywizmu, zgodną z tymi wytycznymi i wyrwałem się, jak Filip z konopi, do odpowiedzi. Żeby do końca się pogłębić, przytoczyłem artykuł jakiegoś dziennikarza, który relacjonował swoje obserwacje z ostatnich matur i wykazywał jak to młodzież jest ciągle niewłaściwie uczona. Wójciki się zdenerwował i naskoczył na mnie z pretensjami, że zarzucam nauczycielom, iż źle nas uczą. Broniłem się, że to nie ja byłem obserwatorem na tych maturach i tylko relacjonowałem przeczytany artykuł. Byłem przekonany, że nie tylko zabłysnę erudycją, ale przede wszystkim wykażę, jak świetnie i zgodnie z najnowszymi wytycznymi jesteśmy kształceni. Celem takiej pokazowej lekcji nie jest kontrola efektów kształcenia, lecz zbadanie metod nauczania i stanowi tylko wstęp, do swego rodzaju, seminarium dla uczestników tej imprezy. Jedna z uczestniczek tego spotkania była przyjaciółką mojej matki i zrelacjonowała jej dokładnie przebieg burzliwej dyskusji, prowadzonej na kanwie tej lekcji. Część dyskutantów broniła mnie twierdząc, że miałem rację i niesłusznie zostałem obrugany. Tak naprawdę, to nie chodziło o to, kto miał rację. Sądzę, że większość dyskutantów nie zdawała sobie sprawy z faktu, że szło o pryncypia ideowe, ograniczenie swobodnego rozwoju kultury i narzuceniu jej kierowniczej roli partii. Z całą pewnością ja wtedy nie zdawałem sobie spawy z tego faktu.
Ten incydent nie zmienił stosunku do mnie profesora Wójcickiego. Utrzymywałem z nim serdeczne kontakty jeszcze przez wiele lat po skończeniu szkoły. Wymienialiśmy korespondencję, a nawet kilka razy odwiedziłem go w jego domu przy Wałach Dwernickiego w Częstochowie. Doskonale pamiętał naszą klasę i poszczególnych uczniów. Jeszcze po przejściu na emeryturę był w świetnej kondycji i tryskał optymizmem. Głęboko się załamał po śmierci żony, był do niej mocno przywiązany. Potwierdza to pewien epizod, związany z profesorem, Wójcickim, który miał miejsce podczas zjazdu absolwentów naszej szkoły, chyba w 1955 roku. Profesor pracował wtedy w liceum im. Traugutta i nie był na tę imprezę zaproszony. Bankiet z okazji zjazdu odbywał się w jakimś hotelu. Postanowiliśmy ściągnąć prof. Wójcickiego na tę imprezę. Udałem się z jakimś kolegą do jego domu. Strasznie się bronił przed przyjęciem naszego zaproszenia, ale czułem, że coś tu nie gra. Wreszcie, na horyzoncie pokazała się piękna pani profesorowa, a rzeczywiście była ładną kobietą. Wtedy zrozumiałem jego wahania, oczywiście zapraszamy pana profesora z żoną. Od tego momentu sprawa potoczyła się gładko. Imprezę fetowaliśmy wspólnie z naszym wychowawcą i jego żoną.
Na uwagę zasługują również inni nasi nauczyciele. W gimnazjum matematyki uczył nas profesor Tomala. Był to solidnej postury mężczyzna o jowialnym sposobie bycia. Często przytaczał różne życiowe przykłady, związane ze spożywaniem alkoholu. Nie wymagał cudów, jednak systematycznie kontrolował wyniki i zmuszał nas do solidnej nauki.
W liceum naszym nauczycielem matematyki został profesor Seifryd, stanowił zaprzeczenie swego poprzednika. Był niezbyt wysoki i miał lekko skrzywiony kręgosłup. Przed wojną był asystentem na Uniwersytecie Warszawskim. Zawsze był bardzo elegancko ubrany i bardzo uprzejmy, również w stosunku do nas. Miało to zalety i wady. Traktował nas, bowiem trochę jak studentów. Dobrze i jasno wykładał, ale nie egzekwował wiadomości, nie zmuszał do systematycznej pracy. Ten, kto chciał mógł się wiele nauczyć, ale nie musiał. O ile sobie przypominam, sam wziąłem się trochę późno za matematykę. Kiedy dostrzegłem swój błąd zacząłem nadrabiać braki. Ojciec kupił mi dwie książki, które właśnie ukazały się na rynku: Elementy Wyższej Matematyki oraz Zasady Wyższej Matematyki. Były napisane jasno i w sposób interesujący. Zdaje mi się, że je dość dokładnie przestudiowałem, pamiętam, bowiem, że na maturze dostałem do rozwiązania zadanie, pochodzące z jednej z tych książek. Ponad to dobre przygotowanie z matematyki okazało się przydatne zarówno podczas studiów jak i w mojej pracy zawodowej.
Fizyki uczyła nas pani profesor Józefa Jaźwińska, zwana powszechnie „Ziutą”. Profesor Jaźwińska miała doktorat z chemii i przed wojną pracowała na Politechnice Warszawskiej. Ziuta w przeciwieństwie do prof. Seifryda trzymała nas krótko i zmuszała do nauki, naprawdę wiele nas nauczyła. Śledziła na bieżąco rozwój fizyki i wydaje mi się, że znacznie przekraczała obowiązujący wtedy program nauczania. Był to okres, krótko po zrzuceniu bomby atomowej i problematyka budowy materii, fizyki relatywistycznej i temu podobne zagadnienia były tematami gorącymi. Ziuta wiele nam o tych sprawach zdołała opowiedzieć. Krótko po ukończeniu przez nas szkoły, objęła katedrę chemii w nowo powstałej Szkole Inżynierskiej w Częstochowie.
Żelazną ręką trzymał nas w karbach nauczyciel chemii i biologii Profesor Markowski. Zajęcia prowadził w pracowniach, do których przechodziliśmy z naszej klasy, czyli z Sali, w której mieliśmy większość zajęć. Przed lekcjami prof. Markowskiego, już pod koniec przerwy, staliśmy na korytarzu w karnym ordynku i w śmiertelnej ciszy czekaliśmy na jego przybycie.
Zupełnym przeciwieństwem profesora Markowskiego był nasz nauczyciel łaciny, profesor Pawlicki. Był to wysoki szczupły, wręcz kościsty starszy pan, dokładnie łysy. Przed lekcją prof. Pawlickiego panował w klasie gwar i rozgardiasz, który zanikał powoli po jego wejściu do klasy. Nazywaliśmy go Rufus. Profesor Pawlicki uczył nas nie tylko samej łaciny, ale sporo uwagi poświęcał historii, kulturze i obyczajom starożytnego Rzymu, nazywał te zagadnienia „realiami rzymskimi”. Skwapliwie wykorzystaliśmy okazję i namówiliśmy naszego łacinnika do zrobienia inscenizacji na temat realiów rzymskich, wzorem imprez poświęconych literaturze polskiej. Wszyscy, zdaje się łącznie z profesorem, wiedzieliśmy, że nic z tego nie wyjdzie. Jednak przygotowania szły pełną parą. Rozdzielone zostały role i funkcje, łącznie z brygadą od światła i kontroli biletów. Ja miałem być konferansjerem i narratorem, wygłaszającym słowo wiążące. Przeprowadzaliśmy już wstępne próby na scenie w sali gimnastycznej. Była tam świeżo zawieszona wspaniała, purpurowa kurtyna, zakupiona za pieniądze uzyskane ze sprzedaży biletów na imprezy pt. „Mówią Nasze Wieki”, organizowanych przez profesora Wójcickiego. Podczas takiej próby przypomniałem sobie, że znam na pamięć mowę Scypiona Pierwszego do żołnierzy, której nauczyłem się w pierwszej klasie, jeszcze na tajnych kompletach. Ściągnąłem koszulę i owinąwszy się purpurową kurtyną jak rzymską togą, wyciągnąłem patetycznym gestem nagie ramie i zacząłem:
„Milites Romani, Patria misera vos vocat et clamat. Templa deorum patres femiasque a magno periculo servate! itd.
Nie ukrywam, wrażenie było piorunujące. Po burzliwej dyskusji Rufus podjął decyzję: Pytel, nie będziesz konferansjerem, będziesz wodzem! Nie zostałem wodzem tylko, dlatego, że do realizacji imprezy nigdy nie doszło. Zabawa jednak była świetna.
Ciekawą postacią był profesor Chłap, uczył nas historii i nauki o Polsce i świecie współczesnym. Był zdaje się przedwojennym nauczycielem w naszej szkole. Wojnę spędził w oflagu. Wyzwolili go zachodni alianci, na lekcje przychodził często w amerykańskim battledressie. Dziś wydaje mi się, że Chłap był w trudnej sytuacji, zwłaszcza na lekcjach z nauki o Polsce i świecie współczesnym. Jestem przekonany, że serdecznie nie cierpiał Związku Radzieckiego i chyba lepiej od innych zdawał sobie sprawę z ogarniającej nasz kraj komunistycznej dyktatury. Wprawdzie usiłowano jeszcze zachowywać pozory demokracji, ale pętla zniewolenia zaciskała się coraz bardziej. Chłap nie wdawał się w dywagacje polityczne, ale jednak musiał nas uczyć o istniejącej rzeczywistości. Chwycił się, zatem formalnej strony tej rzeczywistości, czyli zasad ustrojowych, oficjalnie obowiązujących w kraju, które określała tak zwana mała konstytucja. Zapoznał nas przy tej okazji z teorią państwa i prawa sięgnął do Monteskiusza, trój podziału władz i temu podobnych teorii. Wprawdzie realna władza stawała się coraz bardziej autorytarna i z nikim nie dzieliła się swymi uprawnieniami, a jej zbrojnym ramieniu był Urząd Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Chłap jednak konsekwentnie uczył nas postanowień małej konstytucji. Wkuwaliśmy różne paragrafy, zawarte w małej książeczce, o prawach i obowiązkach poselskich, o przymiotnikach, łączonych ze słowem wybory i temu podobnych sprawach, które z dnia na dzień traciły swój sens.
Każdy z nas wezwany do odpowiedzi musiał bez zająknięcia recytować odpowiednie paragrafy Małej Konstytucji. Profesor bardzo jednak nie lubił, gdy ktoś na postawione pytanie udzielał natychmiast odpowiedzi z szybkością karabinu maszynowego. Ten przedmiot wchodził w zakres matury. W związku z tym profesor upominał, żeby ktoś broń Boże w ten sposób nie odpowiadał na maturze. Komisja mogłaby sobie pomyśleć, że Chłap każe wam się uczyć na pamięć. Po zadanym na maturze pytaniu należy się głęboko zastanowić i po chwili, oczywiście z pamięci, spokojnie udzielać odpowiedzi. Na utyskiwania oblanego ucznia, „przecież umiałem, dlaczego pan profesor się na mnie uwziął”, odpowiedź była krótka, „bo Chłap jest pies”.
Zupełnie wyjątkowy i nietypowy był nasz nauczyciel rysunków profesor Turski. Faktyczne lekcje rysunków zaczął prowadzić dopiero wtedy, gdy powstała pracownia rysunkowa, czyli pod koniec naszego pobytu w szkole. W zamian za to prowadził pasjonujące wykłady na temat architektury i sztuki. Był znakomitym znawcą historii kultury i globtroterem. Zwiedził nie tylko zabytki Grecji i Rzymu, ale również Bliski Wschód, Indie, Chiny i Japonię. Potrafił o tym pasjonująco opowiadać. Wystarczyło mu w klasie dwóch słuchaczy, reszta mogła grać w okręty, lub w karty. Turski nie lubił drobnomieszczańskiej Częstochowy, nazywał ją miastem „nabożno – złodziejsko – przemysłowym”. Nasi koledzy, którzy poszli na architekturę, twierdzili, że na studiach na temat historii sztuki nie usłyszeli nawet połowy tego, o czym opowiadał nam profesor Turski.
Jego pogląd na temat Częstochowy bardzo mi odpowiadał. Mimo, że moja pozycja w klasie była dobra, z wieloma kolegami byłem autentycznie zaprzyjaźniony, to jednak nie polubiłem Częstochowy i jej mieszkańców. Tacy jak ja, przybysze ze wsi, byli zawsze czymś gorszym od rodowitych mieszkańców tego miasta. Może, dlatego polubiłem Wrocław, tu wszyscy byliśmy równi, wszyscy byliśmy przybyszami.
W związku z profesorem Turskim przypomniała mi się pewna historyjka. Któregoś roku nasza klasa zorganizowała robienie sobie wzajemnie prezentów z okazji Świętego Mikołaja. Losowaliśmy nazwisko kolegi, dla którego należało przygotować mikołajkowy prezent. Ja wylosowałem Mesjasza, uzdolnionego plastyka. O radę w sprawie prezentu poprosiłem prof. Turskigo. Powiedział, że się namyśli, jednak zamiast rady przyniósł świetną grafikę, jako mikołajkowy prezent dla Mesjasza. Teraz uprzytomniłem sobie, że Turski opowiadał nam szczegółowo o technikach graficznych.
W Szerokim Formacie, czyli w poniedziałkowym dodatku do Gazety Wyborczej z 4 października 2005 roku przeczytałem ciekawy artykuł na temat Dudy gracza. Od Andrzeja Wolkenberga dowiedziałem się, że Mesjasz pracował w Liceum Sztuk Plastycznych w Częstochowie i Duda gracz był jego uczniem. Następnie w internecie znalazłem informację, że Duda gracz uważał Mesjasza za swego głównego mistrza. Oczywiście przypomniałem sobie naszego kolegę Mesjasza i po nitce do kłębka dotarłem we wspomnieniach do profesora Turskiego. Ten człowiek ma ciepły kącik w mojej pamięci.
Idąc dalej tym tropem usiłowałem sobie przypomnieć, czy Turski w ogóle uczył nas rysunków. Zdołałem sobie przypomnieć tylko jedną lekcję w pracowni rysunkowej. Musiało tych lekcji być więcej, bo w tej zapamiętanej, posługiwałem się jakimiś sposobami uwzględniania perspektywy i określania proporcji rysowanego przedmiotu, za pomocą ołówka, trzymanego w wyciągniętej ręce. Widzę, bowiem na tym rysunku wiele takich pomocniczych kresek.
Modelem był but, zwany wtedy narciarskim. Chodziło się wtedy w takich butach z prostokątnym szerokim nosem i grubą zelówką, można w nich było, przy okazji, jeździć na ówczesnych nartach.. Ten, który służył za model był już mocno sfatygowany, czuło się na nim upływ czasu i pył wszystkich dróg.
Nigdy nie miałem talentu plastycznego, ani ciągotek w tym kierunku. Męczyłem się zatem cholernie żeby narysować choć w zarysie kształtu tego buta. Turski chodził po pracowni i od czasu do czasu udzielał komuś jakichś rad. Podchodził również do mnie. Za którymś razem popatrzyłem z dezaprobatą na swoje dzieło i powiedziałem, niestety nic mi z tego rysowania nie wychodzi, z zazdrością patrzę jak idzie rysowanie moim kolegom. Turski zaśmiał się sarkastycznie i powiedział: pacykarze, popatrz na swój rysunek widać, że to jest but. On już nawet zaczyna żyć, widzisz, jaki jest stary i coś dalej nawiał w tym kierunku. Poprawił mi nieco ten rysunek i powoli zaczęło mi się wydawać, że ten rysunek istotnie przypomina but.
Podejrzewam, że Turski odwzajemniał mi sympatię, jaką go darzyłem. Sadzę zresztą, że zaskarbiłem sobie jego przychylność również tym, iż należałem do nielicznej grupy, która z uwaga słuchała jego pasjonujących wykładów na temat sztuki, architektury, zabytków kultury i temu podobnych spraw. Na tle postaci, które goszczą zazwyczaj na ekranie mego telewizora, wspomnienia o tym drobnej postury, starszym, miłym panu, z przyjaznym uśmiechem na twarzy sprawiają mi prawdziwą przyjemność.
Praktycznych korzyści z nauk Turskiego odniosłem wiele, zwłaszcza, kiedy podróżowaliśmy z Hanką po Europie i przy okazji, niejako z obowiązku, zwiedzaliśmy liczne muzea i galerie obrazów. Początkowo był to dla mnie nudny i męczący obowiązek. Stopniowo jednak zaczęło mnie to wciągać i nawet sprawiać przyjemność. Dzięki Turskiemu te nieprzeliczone zasoby różnych galerii zaczęły mi się jakoś układać i kojarzyć jedne z drugimi. Dopiero wtedy te wszystkie Luwry, Prada, Zwingery, włoskie kościoły i pałace mogłem oglądać bez znudzenia.
W tych wspomnieniach nie mogę pominąć katechety, księdza Stanisława Parasa, zwanego „Parasolem”. Był nietypowym księdzem. Miał magisterium z nauk przyrodniczych, a w czasie, kiedy był naszym katechetą, obronił pracę doktorską z zakresu psychologii. Sądzę, że gdyby dożył do przełomu wieków byłby raczej zwolennikiem księży Tischnera i Bonieckiego oraz biskupów Pieronka i Życińskiego niż księży Rydzyka i Jankowskiego. Moje, trwające przez kilka lat, dyskusje z księdzem Parasem rozpoczęły się od zakwestionowania przeze mnie jego zachwytów nad średniowieczem. Ukazał się wtedy podręcznik do biologii, którego autorem był prof. Rabbe z Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. We wstępie do tego podręcznika Rabbe przedstawił historię nauk przyrodniczych i podkreślił, że nauki te rozwinęły się dopiero w epoce odrodzenia, bowiem podczas „mroków średniowiecza” nie były uprawiane. Nie omieszkałem skorzystać z tej wypowiedzi w dyskusji z księdzem Parasem. Strasznie się zdenerwował i nawymyślał autorowi od nieuków. Najwidoczniej zapoznał się jednak z tym podręcznikiem i dowiedział, kto jest jego autorem. W kilka tygodni po naszej dyskusji ksiądz Paras zaczął mnie gorąco przepraszać. Nie mogłem się zorientować, za co oraz dlaczego mnie. Wyjaśniał, że Rabbe jest znakomitym uczonym i świetnym biologiem, ale uległ ogólnie panującym, choć całkiem błędnym, poglądom na temat średniowiecza.
Następnie tematów do dyskusji dostarczał nam Boy ze swymi Dziewicami Konsystorskimi, Naszymi Okupantami oraz ksiądz Pirożyński ze swym indeksem książek zakazanych, moralnie obojętnych i zalecanych. Tematów do dyskusji nam nie brakowało. Moje słowne utarczki z księdzem Parasem wypełniały często trzy czwarte czasu lekcyjnego, pozostały czas, a często część przerwy poświęcał nasz katecheta na omówienie bieżącego materiału. Ku ogólnemu zadowoleniu na odpytywanie nie starczało zazwyczaj czasu.
Mimo to z księdzem Parasem rozstałem się w najlepszej zgodzie i przyjaźni. Po zakończeniu egzaminów maturalnych, a przed końcem roku szkolnego, odbyły się zamknięte rekolekcje. Ja jeden z nielicznych nie brałem udziału w tej imprezie. Moi koledzy nie mogli wytrzymać trzech dni zamknięcia w domu rekolekcyjnym. Ktoś się wydostał na wolność i zorganizował jakiś nieco mocniejszy napój. Podobno dom rekolekcyjny został dość dokładnie zanieczyszczony. Ksiądz Paras bardzo to przeżywał. Spotkał mnie przed rozdaniem świadectw maturalnych i powiedział, że podczas tych rekolekcji wszystkim swoim uczniom podarował drobne upominki. Mnie również chce zrobić prezent i mogę wybrać albo mszalik, albo wydaną drukiem jego pracę doktorską. Oczywiście wybrałem pracę. O ile pamiętam praca dotyczyła problemów nauczania religii w szkołach, a ściślej relacji na linii katecheta - uczeń. Nie była to pasjonująca lektura, zawierała wynik licznych badań ankietowych dotyczących tych relacji.
W celu odebrania tego prezentu ksiądz Paras zaprosił mnie do swego mieszkania, które mieściło się w domu księży emerytów przy ulicy 3-go Maja. Ucięliśmy sobie długą dyskusję, po której każdy pozostał przy swoim zdaniu. Mimo to, na koniec powiedział mi, że będzie mnie dobrze wspominał i będzie się za mnie modlił. Gorąco mu za to podziękowałem.
Po ładnych kilku latach wędrowałem ze swoim starszym synem Wojtkiem Szlakiem Orlich Gniazd. Wojtek miał wtedy około 10 lat. Całkiem przypadkowo dowiedziałem się, że w dużej wsi pod Zawierciem ksiądz Paras jest proboszczem. Złożyliśmy mu z Wojtkiem wizytę. Mieszkał w obszernej plebani, urządzanej gustownie prostymi meblami, podobnymi do mebli, produkowanych obecnie przez IKEA-ę. Przyjął nas bardzo serdecznie. Wydaje się, że czuł się trochę zesłańcem, mimo godności, jaką pełnił, był, bowiem dziekanem. Ze szkoły został wyrzucony, zanim jeszcze usunięto religię ze szkół. Najwidoczniej nie miał tu partnerów do dyskusji. Przegadaliśmy kilka godzin. Chyba nasza nieoczekiwana wizyta sprawiła mu przyjemność. Obiadem podjęła nas jego siostra, która prowadziła mu gospodarstwo. Księdza Parasa wspominam z szacunkiem i sympatią.
W okresie gimnazjum mieszkałem w internacie Związku Nauczycielstwa Polskiego, nie było już tam tak głodno jak w Szczekocinach. Dostawaliśmy paczki z UNRY i można było wytrzymać. W dodatku internat był koedukacyjny, co uzupełniało braki wynikające z faktu, że szkoła, do której chodziłem była męska. Kalina Jedrusik dostarczała wielu atrakcji, ubierała się awangardowo, nosiła bluzki z głębokim dekoltem, a z drugiego piętra, gdzie mieszkała z ojcem, z wdziękiem zjeżdżała po poręczy schodów. Dość krótko chodziła do żeńskiej szkoły im. Słowackiego. Dyrektorka tej szkoły pani Idzikowska nie tolerowała wokół siebie zbyt wybujałych indywidualności i wylała Kalinę z hukiem. Swoją edukację kontynuowała w szkole dla dorosłych dyrektora Steczki. Ostatni raz spotkałem Kalinę na lotnisku w Warszawie, leciała do Berlina z grupą aktorów kręcić jakiś film. Ucięliśmy sobie dłuższą rozmowę. Opowiedziała mi, że ojciec ożenił się po raz drugi z panią, która była pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego i chyba dyrektorem Instytutu Bibliotekoznawstwa. Kalina była bardzo dumna ze swego brata, był podobno bardzo zdolny, ona sama nie miała dzieci i mogła być z powodzeniem jego matką.
W tym internacie poznałem dziewczynę, która od 52 lat jest moją żoną. Moi rodzice nadal mieszkali w Białej Wielkiej. Do rodzinnego domu było daleko. Można się tam było dostać wyłącznie koleją. Należało dojechać do stacji w Koniecpolu i dalej 12 km wędrować piechotą. Komunikacja autobusowa praktycznie nie istniała. Kiedy również moja siostra podjęła naukę w Częstochowie, rodzice zaczęli szukać pracy bliżej tego miasta. W 1947 r. ojciec otrzymał posadę kierownika szkoły powszechnej w Gnaszynie. Insygnia władzy przejął z rąk Jedrusika, który poświęcił się wyłącznie pracy związkowej w ZNP. Dzięki temu w okresie nauki w liceum mogłem mieszkać w domu i dojeżdżać do szkoły pociągiem.
Z nauką nie miałem większych trudności. Problem pojawił się przy wyborze kierunku studiów. Z przedmiotów humanistycznych byłem chyba lepszy niż z matematyczno fizycznych, mimo iż wybrałem liceum o takim profilu. Namawiano mnie na studia humanistyczne, nawet na szkołę aktorską.
Jednak studia techniczne, politechnika, to były wtedy sprawy, którymi prawdziwemu mężczyźnie wypadało się interesować. Prawdę mówiąc o technice nie miałem zielonego pojęcia. Wyobrażałem sobie, że to jest taka nastawiona na technikę fizyka. Z fizyki byłem dobry. Ziuta, potrafiła nas wiele nauczyć. Jednak o technice i studiach technicznych nie wiedziałem dosłownie nic. Z prawdziwym inżynierem nigdy w życiu nawet nie rozmawiałem.
Jeden z moich kolegów Antek Kanczewski miał ojca inżyniera, który akurat siedział w więzieniu, za przynależność do WIN-u. Był jeszcze wtedy formalnie właścicielem sporych zakładów mechanicznych w Częstochowie. Pytałem Antka o to, co tak naprawdę robił jego ojciec jako inżynier. On sam dobrze nie wiedział, ale twierdził, że nie tylko zarządzał swoją fabryką, ale podobno kiedyś konstruował jakąś maszynę. To była cała moja wiedza na temat pracy inżyniera.


Nie tylko szkoła

Z rodzinnego domu wyniosłem przeświadczenie, że praca społeczna jest obywatelskim obowiązkiem. W Szczekocinach działałem w szkolnej drużynie harcerskiej. Po przeniesieniu się do Częstochowy zapisałem się do drużyny skautów. Należała do niej starsza młodzież, no i nie bez znaczenia był fakt, że skauci nosili wspaniałe kapelusze. Pamiętam, że jako przedstawiciel tej skautowskiej drużyny chodziłem po częstochowskich sklepach i firmach z deklaracjami przystąpienia do jakiegoś towarzystwa, które miało wspierać tę drużynę finansowo. Nie wiem, jaki był efekt tej działalności, ale musiała być jakaś forsa, bowiem drużyna wyjechała na zimowisko do Szklarskiej Poręby. Z jakichś powodów nie uczestniczyłem w tej imprezie. Była to pierwsza powojenna zima i szaber kwitł na Ziemiach Zachodnich pełną parą. Szlachetni skauci nie oparli się pokusie i zdaje się poszli na całość, popadli w konflikt z milicją i zrobiła się solidna afera. Podczas kilku zbiórek, po powrocie z tego feralnego zimowiska, odbywały się permanentne dyskusje i spory, kto zawinił i kto, mówiąc otwarcie, najwięcej nakradł. Zorientowałem się, że to towarzystwo, nawet w swoich kapeluszach nie wygląda najlepiej. Doszedłem do wniosku, że mi z tymi skautami nie jest mi po drodze i rozstałem się z tą drużyną.
Szklarską Porębę zwiedziłem następnej zimy. W czasie ferii zimowych mój ojciec brał udział w kursie szkoleniowym dla nauczycieli, zorganizowanym w Jeleniej Górze. Przyjechałem do ojca i zakwaterowałem się tam, robiąc wypady do okolicznych miejscowości oraz uczestnicząc w wycieczkach, organizowanych dla uczestników kursu. Z taką wycieczką zwiedziłem Wałbrzych i wałbrzyskie koksownie. Zrobiłem samotny wypad do Karpacza i nawet dotarłem na równie pod Śnieżką.
Kilka dni spędziłem w Szklarskiej Porębie u rodziców mego kolegi Sławka Siweckiego. Siweccy przechowywali się podczas okupacji w Białej Wielkiej. Pan Siwecki pracował przed wojną w urzędzie celnym na Śląsku. W Białej zatrudnił się jako administrator w majątku Karola Schütza. Ten majątek składał się w znacznej mierze z lasów. Pan Siwecki podszkoliwszy się nieco w gospodarce leśnej i pod koniec wojny zatrudnił się już jako leśniczy na Lubelszczyźnie. Tam podobno znalazł jakieś genialne opracowanie na temat problemów lokalnej gospodarki leśnej i zabłysnął jako wybitny fachowiec. Nic, więc dziwnego, że po wojnie objął stanowisko nadleśniczego w Szklarskiej Porębie i przejął schedę po swym niemieckim poprzedniku, łącznie z piękną willą i przynależną do niej niemiecką służbą. W tej bajkowej willi byłem bardzo serdecznie goszczony przez rodziców mego kolegi.
Oboje państwo Siweccy umieli znakomicie pełnić swoje role, równie dobrze wywiązywała się ze swoich obowiązków niemiecka służba. Pan Siwecki był wysokim, przystojnym mężczyzną i w stroju leśnika prezentował się znakomicie. Należał do miejscowej elity i akurat podczas mego pobytu, podejmował z ojcami miasta, generała Rolę Żymierskiego, który spędzał Święta w Szklarskiej Porębie. Widziałem generała, który jeździł po kurorcie saniami zaprzężonymi w dwa białe konie, w bajkowej śnieżnej scenerii. To były świat w zupełnie przedwojennym stylu. W tym stylu była z resztą cała Szklarska Poręba. Nie uległa wojennym zniszczeniom, wszystkie sklepy, restauracje i kawiarnie pracowały na pełnych obrotach. Pensjonaty były pełne gości. Wieczorem ulice były rzęsiście oświetlone i wypełnione tłumem ludzi, wszędzie rozbrzmiewała żywa muzyka. Państwo Siweccy gościli jeszcze córkę swoich znajomych z Jeleniej Góry, która była mniej więcej w naszym wieku. Codziennie chodziliśmy razem na tak zwane „fajfy”, czyli takie popołudniowe dansingi, które niepostrzeżenie przechodziły w nocne imprezy. To było w czasie tych kilku lat, nim towarzysz Minc wygrał bitwę o handel.
Następnym razem byłem w Szklarskiej Porębie dopiero w 1956 roku, kiedy można już było, wprawdzie z pewnymi ograniczeniami, przebywać w strefie przygranicznej. To już był świat w całkiem socjalistycznym stylu, brudno, odpadające tynki, śmierdzące bary i snujący się ponurzy ludzie. Byłem później niezliczoną ilość razy w Szklarskiej Porębie, również w okresie prosperity, kiedy przybyło sporo nowych domów, ale tej urody, tego blasku z lat 40. nie udało się już odbudować.
Ponowne w działalność społeczną zaangażowałem się dopiero w liceum, kiedy codziennie dojeżdżałem do szkoły pociągiem. W podobny sposób dojeżdżało do szkół wiele młodzieży. Rozkłady jazdy pociągów, zwłaszcza lokalnych, uwzględniały w zasadzie ten fakt i były z grubsza dostosowane do pory rozpoczynania i kończenia zajęć szkolnych. Formalnie wszystko było w porządku, młodzież nie powinna zbyt długo oczekiwać na odjazd do domu. Tak było w teorii, zaś w rzeczywistości lekcje kończyły się o różnych porach, pociągi miewały opóźnienia i w efekcie trzeba było niejednokrotnie kilka godzin oczekiwać na dworcu. W tym czasie dworzec „Częstochowa Główna” mieścił się przy ulicy Piłsudskiego i pochodził z czasów budowy kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Warunki przebywania na tym dworcu był fatalne. Zaczęliśmy się starać o urządzenie świetlicy dworcowej dla młodzieży dojeżdżającej do szkoły. Sugerowaliśmy wykorzystanie w tym celu poczekalni dla podróżnych pierwszej klasy. Kolej była państwem w państwie i nasze starania nie odnosiły żadnych skutków. Zacząłem wtedy pisać memoriały do Życia Częstochowy, które było lokalną mutacją Życia Warszawy. To również nie wiele pomagało. Sprawa ruszyła z miejsca dopiero wtedy, gdy dziennikarz tej gazety zasugerował nam wykorzystanie czynników politycznych. To był rok 1947 i nie istniało jeszcze przekonanie i nawyk, że istnieje tylko jedna kierownicza siła narodu, która decyduje o wszystkim i wszystko może załatwić. Wydawało mi się, zatem, że skoro do szkół dojeżdża głównie młodzież wiejska, to powinien nam pomóc Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Ponadto czułem do tej organizacji sentyment, gdyż mój ojciec organizował przed wojną koło „Wici” we wsi, w której pracował. Nie wiem, jakie czynniki przesądziły ostatecznie o sukcesie, ale świetlica została otwarta, a ja stałem się działaczem młodzieżowym. Wydaje mi się, że przemawiałem nawet na otwarciu tej świetlicy.

Moje poglądy w latach 1945-1949

Moi rodzice pochodzili ze wsi. Byli wprawdzie dalecy od komunizmu, ale mieli lewicowe poglądy i np. reformę rolną akceptowali, jako wyraz dziejowej sprawiedliwości. Ojciec miał bezpośrednio po wojnie pewne kłopoty, najpierw z powodu AK, a później z powodu zaangażowania się w mikołajczykowskie PSL, a w końcu z braku przynależności do PZPR. To rzutowało na mój stosunek do rzeczywistości.
Prawdę mówiąc nie znałem „subtelności” sytuacji panującej w Związku Radzieckim i w latach czterdziestych nie zdawałem sobie sprawy z tego, co nas czeka w najbliższej przyszłości. Istniejącą sytuację oceniałem raczej pozytywnie. Kraj dźwigał się ze zniszczeń wojennych, rolnictwo, rzemiosło, handel rozwijały się znakomicie. Ludzie przejawiali przedsiębiorczość i inicjatywę. Rozwijała się kultura i oświata. Częstochowski teatr był w owym czasie znakomity. Młodzież ze wsi poszła do szkół średnich. Ludziom na wsi żyło się znacznie lepiej niż przed wojną. Wydaje mi się, że polska gospodarka w tym okresie funkcjonowała ciągle jeszcze na zasadach rynkowych, mimo planu trzyletniego i usiłowań zmierzających do zmiany jej charakteru.
Dziś nieliczni Polacy zdają sobie sprawę, jaka bieda panowała przed wojną na wsi. Znam to z autopsji. Wieś, w której się wychowywałem, dzieliła się na tak zwaną „wieś” i „dworską stronę”. We „wsi” mieszkali indywidualni rolnicy. Gospodarstwa były maleńkie, zazwyczaj kilku morgowe. Rodziny były liczne. Dorastające dzieci kisiły się na ojcowiźnie, którą już nie bardzo można było dalej dzielić. Praktycznie w całym międzywojennym okresie ani jeden młody mieszkaniec tej wsi nie chodził do szkoły średniej, ani nie wyemigrował do pracy w mieście. Wieś się dusiła nadmiarem rąk do pracy i gęb do wyżywienia. Nasi najbliżsi sąsiedzi jedli trzy razy dziennie ziemniaki, a nie należeli do najbiedniejszych, prowadzili, bowiem mały sklepik
Struktura pracowników dworskich była skomplikowana. Pracownicy ci dzielili się na kilka kategorii, fornali, innych pracowników ordynaryjnych oraz wyrobników. Określenie „ordynaryjni”, wynika z faktu, że otrzymywali ordynarię, zatem można by ich nazwać pracownikami etatowymi, otrzymywali jakieś stałe wynagrodzenie, w większości w naturze oraz służbowe mieszkanie, zazwyczaj jednoizbowe, w czworakach. W najgorszej sytuacji byli wyrobnicy, czyli robotnicy zatrudniani na dniówki. Ci często, dosłownie przymierali głodem. To nie jest propaganda, ja to widziałem na własne oczy.
Problem nie polegał jednak wyłącznie na stronie materialnej. Nie do zaakceptowania były, bowiem stosunki społeczne. Do dziś mam przed oczyma scenę, kiedy staruszka, zgarbiona dosłownie w pół, całowała w rękę trzydziestoletniego dziedzica, bez żadnej przyczyny, ot tak dla okazania mu szacunku i on taktował to jako rzecz zupełnie naturalną. Wiele lat później, podczas rozmowy z moim kolegą z pracy Andrzejem Wiszniewskim, wyraziłem pogląd, że gospodarstwa dworskie prezentowały dość wysoki poziom kultury rolnej i już przed wojną miały większe zbiory z hektara, niż przedwojenne oraz powojenne, drobne gospodarstwa chłopskie. On mi przyznał rację, ale powiedział, że stosunki własnościowe na polskiej wsi musiały być zmienione, niezależnie od zmiany ustroju, gdyż petryfikowały istniejące stosunki społeczne, te zaś były kompletnym anachronizmem w skali Europy. Trzeba przy tym wiedzieć, że jego rodzice byli przed wojną właścicielami sporego majątku ziemskiego. Piszę o tym, aby podkreślić, że mój stosunek do tych problemów podzielali również ludzie z drugiej strony barykady.
Wielu tak zwanych, „bezetów” (określenie pochodzi od „były ziemianin”) osiedliło się na ziemiach zachodnich, podobnie jak wielu Żydów. Tak się dziwnie ułożyło, że w tych obydwu kręgach społecznych mieliśmy i mamy wielu przyjaciół. Wśród naszych przyjaciół byli wspaniali, kulturalni, przedstawiciele tych obydwu społeczności, z którymi miło było przebywać i porozmawiać na różne tematy. Używam czasu przeszłego, bo wielu z nich przeniosło się niestety do lepszego ze światów. Losy tych ludzi to temat na kilka pasjonujących książek.
W latach czterdziestych minionego wieku znałem ziemian, którzy byli niestety mało ciekawymi ludźmi. Wdowa po właścicielu majątku, w którym moja matka pracowała przez pewien czas, nie umiała napisać listu do narzeczonego i moja matka pisała w jej imieniu sążniste, miłosne epistoły. Siostra tejże wdowy, a matka latorośli, które moja matka oświecała nauką, znała tabliczkę mnożenia w zakresie 25. Ich szwagrem był ów młody człowiek, którego zgarbiona staruszka całowała w rękę.
Przy takich doświadczeniach nie miałem oporów przy zapisywaniu się do Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”..
Zacząłem robić zawrotną „karierę polityczną”. Koła „Wici” powstawały w innych częstochowskich szkołach średnich, wszak z dworcowej świetlicy korzystała młodzież z różnych szkół. Niebawem zostałem przewodniczącym międzyszkolnego zarządu tej organizacji. „Gadane” miałem niezłe, mogłem, więc awansowałem w zawrotnym tempie. Zostałem członkiem Zarządu Powiatowego „Wici”, a może nawet jakimś funkcyjnym członkiem tego zarządu. Pamiętam, że na powiatowych uroczystościach Święta Ludowego, które obchodzone było Wilkowiecku koło Krzepic, „trzymałem okolicznościową mowę”. Żywot tej organizacji był już jednak przesądzony. W lipcu 1948 r. nastąpiło tak zwane połączenie organizacji młodzieżowych i utworzenie ZMP.
Te dwa lata liceum wspominam jako bardzo przyjemny okres w moim życiu z innego jednak powodu. Mieszkałem wtedy w domu i dojeżdżałem do szkoły pociągiem. Rodzice zazwyczaj czekali na nas z obiadem. Podczas obiadu relacjonowaliśmy szkolne porażki i sukcesy. Te swobodne relacje stały się przyczyną zabawnej sytuacji, która przytrafiła się mojej mamie. Lekcje biologii w naszej klasie objął nowy nauczyciel. Nowego nauczyciela przyprowadzał zazwyczaj dyrektor. Nasz nowy biolog zjawił się sam. Oczekiwaliśmy go w ciszy i skupieniu. Kiedy nauczyciel przemierzał w tej głębokiej ciszy, odległość od drzwi do katedry, rozległ się z końca sali głos: „królik cholera”. Określenie królik pasowało jak ulał do fizjonomii nowego nauczyciela, była, bowiem przyozdobiona śmiesznie sterczącymi wąsami. Królik przylgnął do niego na stałe. Oczywiście tego określenia używałem w domowych relacjach o szkole. Pech chciał, że Królik postawił mi dwóję na okres. Taka nota raczej mi się nie zdarzała, zatem rodzice albo wcale nie uczestniczyli w wywiadówkach, albo zaliczali je z kronikarskiego obowiązku. Tym razem sprawa wyglądała jednak poważnie. Uprzedziłem rodziców o dwói z biologii. Na wywiadówkę wybrała się moja matka. Po ogólnej części imprezy, poszczególni nauczyciele udzielali indywidualnych informacji. Mama zaczęła szukać Sali, w której udzielał informacji mój nauczyciel biologii. Zaczęła się, zatem dopytywać, w której sali urzęduje profesor Królik. Nie mogła uwierzyć, że profesor Królik w ogóle nie pracuje w tej szkole.
Do szkoły dojeżdżaliśmy w trójkę z moją siostrę, która była uczennicą Gimnazjum im. Słowackiego i naszą kuzynkę, która mieszkała u nas i uczyła się w Liceum Handlowym. Mieliśmy w tym czasie grono bardzo sympatycznych przyjaciół. Dziewczyny miały swoich chłopaków ja zaś swoją dziewczynę. Organizowaliśmy wspólne wycieczki i różne imprezy. Spotkaliśmy się często w naszym domu. Te imprezy były całkiem różne od imprez, które organizuje, lub, w których uczestniczy współczesna młodzież. Myśmy bardzo dużo śpiewali i tańczyli. Znaliśmy bardzo dużo piosenek Jadąc kiedyś pociągiem na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie, potrafiliśmy na trasie Częstochowa – Kielce nie powtórzyć ani jednej piosenki, a śpiewaliśmy prawie bez przerwy. Fakt, że jeden kolega miał bardzo dobry słuch i nadawał ton temu chórowi, miał przy tym niesamowite poczucie humoru. Potrafiliśmy również tańczyć bez opamiętania. Radio nadawało wtedy dużo muzyki tanecznej, a jeśli akurat w radiu nie nadawali nic do tańca, to wystarczał nam patefon na korbkę i kilka chrypiących płyt ze starymi szlagierami. Tańczyło się wtedy tanga, walce, fokstroty, slowfoksy itp. Doszliśmy do perfekcji w tym rzemiośle. Często takie taneczne wieczorki odbywały się u nas w domu. O ile dobrze pamiętam to te imprezy, zwłaszcza w domu były całkiem bezalkoholowe.
Ale nawet najdłuższa kiełbasa ma swój koniec. W czerwcu 1949 roku zdałem maturę i zapisałem się na Wydział Elektryczny Politechniki Wrocławskiej. Tak rozpoczęła się moja już prawie 55-letnia przygoda z tą uczelnią.



[Komentarze (1)]
- Redakcja Strony -
- Absolwenci -
- Wyszukiwanie -
- IV L.O. w Internecie -
- Absolwenci innych LO -





Projekt i wykonanie: © 2005 Tomasz 'Skeli' Witaszczyk, all rights reserved.
Modified by X-bot
Hosting stron internetowych